Większość tych, którzy po pierwszy raz docierają do Saskiej Szwajcarii, najczęściej zwiedza takie miejsca jak Bastei czy twierdza Königstein. Nic dziwnego, że zostały rozsławione, bo jest tam naprawdę ładnie (o czym pisaliśmy tutaj i tutaj). Tym razem zabierzemy Was jednak na skały, które poza widokami dostarczą dużo radochy miłośnikom stalowych klamr, drabinek i pustych szlaków! Buty zasznurowane? 😉
Skały Schrammsteine robią wrażenie z każdej perspektywy – to niemalże 12 kilometrów piaskowca, pełne baszt skalnych, postrzępionych i ukształtowanych w najróżniejsze formy. Mieliśmy je na oku już podczas pierwszej wizyty w tych stronach. Nie starczyło nam jednak czasu. Tym razem zrządzenie losu przygnało nas w te strony ponownie, kiedy to zaliczyliśmy niezłą wtopę organizacyjną. Celowaliśmy w spektakularny, „późnoletni” wschód słońca w Parku Rododendronów. Kiedy zaczęliśmy ogarniać parkingowy biwak, w środku nocy okazało się, że jedyne co nas czeka na miejscu to spektakularnie spuszczony staw i siatki ochronne.
Zmieniając lokalizację o 2 w nocy nie byliśmy już w stanie przywitać dnia na szczycie, bo na wspinaczkę po drabinkach o zmroku, w dodatku w trójkę, to byśmy się nie porwali ;).
Zasnęliśmy jak zabici, w najwygodniejszym na świecie bagażniku naszego samochodu i ruszyliśmy w trasę chwilę po szóstej.
JAK SPACER DO MORSKIEGO OKA 😉
Początek trasy łączy się z drogą rowerową, więc przez dłuższą chwilę podchodzimy po asfalcie i ubitej nawierzchni. Chyba za wcześnie na mijanki z rowerami. W zasadzie to za wcześnie na mijanki z kimkolwiek, bo cały ten odcinek pokonujemy nie spotykając żywej duszy. Czuliśmy się trochę, jakbyśmy szli do MOKA, ale bez końskich placków na asfalcie ;). Okoliczności przyrody za to nienaganne.
Kaja na szczęście miała za sobą przespaną nockę (cała droga i szybki przeskok do śpiworka), więc humoru nie miała niczym zważonego. Mimo, że wypatrzyła ze 100 „wyjątkowych” kamyczków, które koniecznie chciała ze sobą zabrać, całkiem szybko dotarliśmy do rozwidlenia, które jednoznacznie wskazywało dalszy kierunek marszu. W górę. Wiadomo.
ZAMIAST KAWY
Co prawda nie zapoznaliśmy się wcześniej specjalnie z ze szlakiem, ale na mapie wyglądał „normalnie”. Kiedy jednak dotarliśmy do pierwszej drabinki, poprowadzonej po pionowej ścianie, a za nią następnej – zwątpiliśmy… Na via ferratę tym razem nie byliśmy przygotowani ;).
Dostrzegliśmy jednak dwóch gości, zapakowanych po sam sufit, schodzących (pewnie po nocce) po stalowych ułatwieniach. Wybadaliśmy więc grunt i ruszyliśmy dalej. My lekko wydygani, coby naszej latorośli noga się gdzieś nie poślizgnęła. Kaja – z uśmiechem na ustach dopytywała o kolejne drabinki i klamry ;). Tak czy inaczej – jeśli choć przez chwilę myśl błądziła nam po miękkiej poduszce czy kołdrze, to w tym momencie doznała szybkiego rozbudzenia!
NIE DLA STRACHLIWYCH
Po chwili wdrapujemy się na skalne wzniesienie. W niektórych miejscach i przy wąskich przejściach poprowadzone są stalowe barierki, ale bardziej lękliwy mogą i tak mieć tu miękkie nogi.
Nie wszystkie miejsca są zabezpieczone, więc dzieci trzeba mieć na oku (mniejsze najlepiej pod ręką).
Widoki są jednak niczego sobie… Nawet długo po wschodzie słońca ;):
Czary mary i Diabeł zamienia trekkingowe wdzianko na czerwoną sukienkę. Równie wygodną ^^.
Po kilku zdjęciach i nakarmieniu oczu widokami – ruszamy dalej. Przed nami kolejne klamry i trochę wspinaczki po stopniach skalnych i drabinkach, ale niższych i mniej eksponowanych.
Trasa się „uspokaja” i przez moment prowadzi przez las. Dobrze mieć odpaloną w tym miejscu mapę na telefonie – ze szlaku jest kilka odbić na punkty widokowe, do których warto się przejść parę kroków.
PONAD DOLINAMI
Po chwili marszu otwiera się przed nami niezła skalna przestrzeń. Sporych rozmiarów płaskowyż serwuje nie tylko spektakularne panoramy, ale jest też świetnym miejscem na dłuższy postój. Przerabiamy więc nasze polary na koce piknikowe i ogłaszamy przerwę na drugie śniadanie. Słońce przyjemnie ogrzewa buzie, na horyzoncie góry i doliny, a do żołądków powoli trafiają zasłużone kalorie – czego chcieć więcej o poranku? 😉
Znalazła się też chwila na dodanie odrobiny czerwonego akcentu ;):
Miło było, ale żeby sielskość chwili nas nie obezwładniła zupełnie – zbieramy plecaki i ruszamy dalej. Przyglądamy się chwilę oznaczeniom szlaków i najbardziej interesujący wydał nam się kierunek na Kleine Bastei (przywiódł skojarzenia z bajkowym Bastei, znajdującym się kilkanaście kilometrów dalej). Tak naprawdę tras jest tu tak dużo, że spokojnie można je przemierzać całymi godzinami, z dużą szansą nie natknięcia się na nikogo. O tym, że nasz wybór popularny specjalnie nie jest, przekonujemy się kilkaset metrów dalej. Ścieżka gwałtownie się skurczyła i wypełniła przejście dodatkowymi atrakcjami w postaci zwalonych drzew ;). Od tej pory będziemy podążać za tajemniczym oznaczeniem czarnej strzałki wpisanej w białe koło…
Czy aby na pewno dobrze idziemy? To niemożliwe, żeby w weekend było tu tak pusto. Nasze wątpliwości rozwiewają tajemnicze kamienne stopnie, które prowadzą ostro w dół. Ich pokonanie wymaga lekkiej gimnastyki. Na nudę dziś narzekać zdecydowanie nie możemy ;).
… i znów znajomy znak na skale. Uff ;).
Paręset metrów dalej i z kilkadziesiąt metrów niżej docieramy do znajomego fragmentu szlaku. Płasko, szeroko i dobrze ubite. Tym razem jednak widzimy lepiej jego zastosowanie. Mijają nas rowerzyści, twardo pociskający pod górę i pierwsi piechurzy. Patrząc na ich ilość – nie będą mieć tak fajnie jak my ;). Jak to dobrze wyruszyć w drogę skoro świt!
Ostatni mostek, rzeczka i jesteśmy na parkingu. Kiedy zostawialiśmy tu naszego „campera” było na nim całkiem pusto. Teraz byłby problem z zaparkowaniem. Turystyczna lodówka zachowała chłód pomidorków i kanapek. Kto głodnemu zabroni podjeść przed daleką drogą? 😉
O SZLAKU
W wariancie, który wybraliśmy nasza trasa wyglądała tak:
Odległość: ok. 6.8km
Trudności: raczej łatwy; odradzamy osobom z lękiem wysokości; na szlaku klamry i drabinki.
Czas przejścia z dzieckiem: ok. 3 godziny.
Kiedy najlepiej: latem i wczesną jesienią, najlepiej rano.
Atrakcyjność: 4/5
Parking : Parkplatz Beuthenfall, Kirnitzschtal (płatny – 1 dzień 4 euro, 1 godzina 1 euro).
Mapy i broszury do pobrania tutaj.
2 komentarze
o79iyi
8lmeoe