To, że miejsca, które zdarzało nam się początkowo skreślać (z listy „musicie to zobaczyć”), okazywały się całkiem miłym zaskoczeniem – mieliśmy okazję przekonać się nie raz… Tego jednak dnia, zdecydowanie nic na to nie wskazywało…
Smok był już zły na cały świat, a że nasze autko było wyjątkowo małe – ta złość po nim szybko się rozchodziła. Zły był, bo na koniec długiego dnia w trasie – trafiliśmy na wyjątkowo okrutną drogę. Na mapie widniała jako linia przerywana, a w rzeczywistości to były przerwy w skorupie ziemskiej! Dziurska jak po deszczu meteorytów, których nijak maluteńkim hjundajem ominąć się nie dało. Każdy kolejny metr i każdą przejechaną dziurę (łagodnie ujęte), kończyliśmy jednogłośnym „uuufff”… Ciężko było tam o jakikolwiek manewr – dróżka była wąska jak chodnik, a z obu stron obrastała ją wysoka trzcina cukrowa. Ciężko było nam uwierzyć w to, że to miejsce jest jakkolwiek popularne, skoro – no cholera – nie da się tu dojechać, bez pogubienia połowy auta po drodze (no chyba, że wszyscy tu docierają wojskowymi pancernikami)*.
To były zdecydowanie najboleśniejsze kilometry całej trasy. Zanim porzuciliśmy samochód wśród chaszczy, udało nam się o mały włos nie wpaść tyłem auta do rzeki (bo jakiś lokales swoim busikiem 4×4 wymuszał na nas pierwszeństwo) i zalatywało już nam nieźle kapuchą, od spalonego wielokrotnie sprzęgła;). Tak oto zaparkowaliśmy przy samym wierzchołku całkiem imponującego wodospadu – Rochester Falls. Smoczy entuzjazm był mocno osłabiony – fuknął więc pod nosem, żebym sama obeszła co się da a on zostanie z Kają i sobie chwilę odpoczną. Ruszyłam więc w stronę spadających z hukiem ton wody i… nie wierzę własnym oczom. Na samym szczycie, jakieś 10 metrów od ziemi – stoi kilku gości ewidentnie szykujących się do skoku. Rzuciłam okiem w dół i taki skok zakrawał dla mnie o pewną śmierć, chociaż chłopaki wyglądali na pewnych swego. Wróciłam po resztę ekipy i udaliśmy się we trójkę całkiem malowniczą drogą na sam dół wodospadu – a to jedyny na Mauritiusie, do którego można podejść tak blisko.
Wodospad – sam w sobie – może nic jakiegoś nadzwyczajnego, ale same skały wyglądały jak kamienne organy. Do tego wszystkiego wrażenie potęgowała okalająca go roślinność – jak w środku dżungli. Skojarzenie z dżunglą zdecydowanie nie było w typ wypadku przypadkowe – o czym szybko przekonaliśmy obserwując ich… lokalnych „Tarzanów”! Niektórzy to nawet nie pofatygowali się zrzucić najcięższych elementów garderoby…
Wspinali się pod ciężkimi strugami wody, kamień po kamieniu – jakby grawitacja i śliskość skał ich zupełnie nie dotyczyła. Część z nich docierała do występów skalnych, gdzieś w dwóch trzecich wysokości wodospadu. Tam – stali czasami dłuższą chwilę i zastanawiali się nad strategią skoku, albo… po prostu zaraz po wdrapaniu się na skalny balkonik – bez specjalnego zastanowienia oddawali skok. Zdarzały się też formacje grupowe – świadomie czy nieświadomie, chłopaki tworzyli w ten sposób całkiem niezły spektakl.
Wystarczyło jednak zmotywować nieco szyję do gimnastyki i spojrzeć do góry, żeby zobaczyć ich… największych twardzieli wśród twardzieli. Wspinali się na najwyższy klif (a niektórzy nawet na drzewo – pewnie znudzeni standardową wysokością), jakby zupełnie nie czuli, że jedno poślizgnięcie może być ich ostatnim i pewni siebie oddawali spektakularny skok do zbiornika z kamienistym dnem i lodowatą wodą.
Było już całkiem późno, bo do zachodu słońca zarówno nas jak i skoczków dzieliła niecała godzina – zastanawiało więc nas co oni tu jeszcze robią. Pewnie nawet robienie tego co się kocha ma swoje granice – więc… ile można skakać? Może wspierają lokalny biznes gościa sprzedającego kokosy, oglądającym skoki widzom? (2 kokosy kosztowały nas mniej niż w miasteczkach, a poza nami trafiło tu o tej porze dwóch innych turystów – więc raczej słabo by się biznes kręcił).
Po powrocie doczytaliśmy, że ponoć chłopaki uderzają do fotografujących po pieniądze – nie wiem czy tak bywało kiedyś, czy może bywają momenty, że jest tu więcej ludzi – i wygląda to zupełnie inaczej. W naszym wypadku nawet nie było takich prób i nie odnieśliśmy wrażenia, że coś tu jest robione na pokaz (ta wspomniana para kąpała się w tym czasie przy brzegu z miejscowymi i także to wszystko wyglądało bardzo naturalnie). Chłopaki za to wyglądali, jakby bardziej popisywali się miedzy sobą (na brzegu siedziało kilka dziewczyn z wioski) niż rzeczywiście przed jakimiś białymi twarzami, co siedząc w cieniu przyglądają się akcji… z szczękami haczącymi o kamienie (bo pewnie nieliczni mają odwagę zrobić tu coś więcej niż zamoczyć się po szyje^^).
Jeśli wybieracie się na Mauritius – nie skreślajcie tego miejsca, nawet jeśli słabo stoicie z czasem i planujecie wyjazd z naręczem dzieci. Nigdzie indziej, na wyspie, nie podejdziecie tak blisko wodospadu i nie poczujecie tego lokalnego klimatu, który tworzy się wokół skoczków jak i samego miejsca. Niektórzy powiedzą, że wodospad wcale nie piękniejszy niż te w Tatrach czy Karkonoszach – naszym zdaniem ten „teatr” z bazaltowych kolumn, strug wody i bujnej roślinności robi wrażenie. Na powrotny marsz można się dodatkowo zaopatrzyć w naturalny izotonik ;).
*O tym, że nawigacja wskazała nam drogę zupełnie z czapy - dowiedzieliśmy się dopiero po powrocie. Pierwsze co nas zdziwiło, to pytanie "Wy dojechaliście pod sam wodospad?". No ten no... tak. A jest jakaś inna opcja? Tak... jest. Ponoć jest nawet PARKING (jakieś 5 minut drogi od wodospadu). Sama droga, ta właściwa, jest też ponoć dobrze oznakowana. Musieliśmy więc prawdopodobnie trafić tu z kosmosu, skoro żadnych znaków na ziemi nie widzieliśmy;).
7 komentarzy
Jak skończyła się historia z popisami? Skoki wywarły wrażenie? 😉
Ściemniło się, chłopcy wyszli z wody i ubrali się, a dziewczyny zupełnie odwrotnie… Wszyscy zniknęli gdzieś w zaroślach, nad wodami wodospadu… Tylko niektórzy zabrali ze sobą kokosy;).
[…] Rochester Falls – więcej o tym miejscu pisaliśmy TUTAJ. Jeśli będziecie tutaj jechać autem osobowym, sprawdźcie wcześniej na mapie drogę, żeby nie […]
[…] rzucających się w strugi wody ze sporej wysokości (więcej o nich i o tym miejscu, do poczytania TUTAJ) – robi robotę. Na pożegnanie wodospadu, wyglądającego jak budowla z ogromnych klocków […]
Gdy ja byłam w tym miejscu, pod wododspadem było prawie pusto. Cisza, spokój i tylko szum wody i ten sam pan z kokosami. Bardzo miło wspominam wododspad.
To my mieliśmy jedynie farta z niewielką liczbą turystów :). Jednak skoczkowie byli niezłą atrakcją. Aż pociły się dłonie na widok ich wspinaczki po mokrych skałach ;). Kokosowy biznes jak widać dobrze się kręci ;). Pozdrawiamy ciepło!
9ur14r