Nasza „Patagonia story” zaczęła się długo przed wejściem na pokład samolotu relacji Berlin – coś po środku – Buenos Aires (a później Buenos – nasz_raj_wyczekiwany). Skalne ziarenko kiełkowało powoli w głowach, aż pewnego dnia przestaliśmy się katować marzeniami i zwyczajnie kupiliśmy bilety. Plany? Nimi się specjalnie nie przejmowaliśmy. Przecież tam wszędzie jest pięknie – prawda?
Internety ćwierkały, że jeśli Patagonia to koniecznie w grudniu, styczniu… maksimum w marcu. Posłuchaliśmy. Liczyliśmy na pogodowy pewnik. Tym sposobem 10 stycznia przewędrowaliśmy przez lotniskowy rękaw, prowadzący do południowoamerykańskiej przygody! Zajarani na maksa. Zapakowani jeszcze bardziej ;)..
Przed wyjazdem mieliśmy ekstremalnie mało czasu na planowanie. W pracy gorący okres, w międzyczasie Święta, Sylwester… Umysły wędrowały po różnych rewirach, a plan, coś czemuś – sam się zrobić nie chciał. Ogarnęliśmy więc loty wewnętrzne, sprawdziliśmy promy,a w Excelu poskładaliśmy „patagońskie klasyki” z czasem i naszymi pomysłami. Po tygodniu debat zrodził się on – _plan_nieidealny_. Nie pozostawiający marginesu dla złego losu, za to wiele pola manewru tak zwanej… „przygodzie”. Jako, że w naszych podróżach faktora P nigdy nie brak – wyszło jak wyszło… A jak? Kto ciekaw, niech czyta dalej!
Patagonia + Ziemia Ognista – plan na dwa tygodnie
Prawdopodobnie wielu z Was cierpi na podobne bolączki – ograniczony urlop + nieokiełznane chęci zobaczenia wszystkiego z list „TOP 50” i jeszcze więcej. To my. Niestety wtedy odwiedza nas najczęściej, ubrany na szaro, Pan Rzeczywistość i puka w głowy leśnym kijaszkiem. „Tego się kurna, Proszę Państwa, nie da zrobić!”. Misternie ułożony plan „day by day” zmodyfikowała na miejscu „odrobinę” pogoda. Prawda jest taka – kto raz w te strony dotrze, szybko dowie się czym jest „patagońska pogoda”. Finalnie wyszło jak wyszło ;). Nasze głowy aż kipią we wspomnieniach, przeładowane ilością pięknych obrazków i wrażeń.
A działo się…
# Baza widoków została zaktualizowana! Zobaczyliśmy kilka najpiękniejszych wschodów i zachodów słońca na świecie.
# Daliśmy radę iść od rana do wieczora, z rekordowo ciężkimi (jak dla nas) plecakami i nie zemrzeć ;).
# Zostaliśmy niejednokrotnie powaleni na kolana przez wiatr i przetargani po kamieniach tak, że ciężko nam było wstać na nogi. Nie ujęło nam to nijak z poziomu zachwytu Patagonią!
Dzięki tajemniczemu pamiętnikowi, znalezionemu w jednym z naszych plecaków – udało się z grubsza odtworzyć przebieg podróży. Ci z Was, którzy planują się wybrać w te strony – mają niepowtarzalną okazję wyciągnąć kilka smaczków i nie popełnić naszych błędów (albo zastąpić nasze błędy swoimi… hmm…).
//…z pamiętnika wyciągniętego spod wilgotnych ręczników i 3 par sztywnych skarpet z merynosów:
10 stycznia – Dzień 1 – Berlin (Niemcy), Rzym (Włochy)
Każda przygoda gdzieś ma swój początek. Nasza formalnie rozpoczęła się jeszcze zanim włożyliśmy do plecaka pierwszą parę majtek. Poczuliśmy jednak, że to się dzieje naprawdę dopiero na lotnisku w Berlinie! I tak, jeszcze przed Dobranocką, z dosyć nietypowymi bagażami podręcznymi – wsiedliśmy na pokład samolotu. Na szczęście nie przegapiliśmy kolejnego lotu, przesiadając się w Rzymie. Niewiele brakowało ;).
.
11 stycznia – Dzień 2 – Buenos Aires, Argentyna
.
O 7:50 śpiewamy chórkiem: „Buenos dias Buenos Aires! Tralalala…. lala…” (niestety nagranie się zachowało). Z widocznym paraliżem mięśni twarzy, na widok długo nie pojawiających się bagaży – meldujemy się na, dotąd nieznanym dla nas, kontynencie. Plecaki się na szczęście znalazły i powitani przez argentyńskie słońce – rozpoczęliśmy poznawanie tych kawałków miasta, na które mogliśmy sobie czasowo pozwolić. Sprawę bardzo ułatwiło nam mieszkanie, które wynajęliśmy w pobliżu najbardziej kolorowej dzielnicy Buenos – La Boca. Porzuciliśmy w nim ciężkie bagaże, a przed kolejnym lotem, po całym dniu zwiedzania – mieliśmy gdzie się wygodnie „ogarnąć”. Cały dzień opisaliśmy dokładniej TUTAJ (w tekście znajdziecie też namiary na wynajęty apartament).
12 stycznia – Dzień 3 – El Chalten (Argentyna)
Nad ranem (a właściwie jeszcze w nocy) dolatujemy do Rio Gallegos w Argentynie. Do otwarcia wypożyczalni samochodów na lotnisku mamy jakieś 4 godziny. Lotnisko puste, a my niespecjalnie tryskamy energią – na kaflach w kącie rozbijamy więc obozowisko ;). Rozłożone karimaty, śpiwory, a w nich my. Jednak za 24 godziny ruszamy w góry – każda godzina jest więc na wagę złota.
Około godziny 8.00 stajemy się szczęśliwymi posiadaczami niezbyt żwawego, białego rumaka, żeby wieczorem dotrzeć do najpiękniejszej drogi świata! Przed nami El Chalten i Fitz Roy, w koronie z ostatnich promieni słońca. Gdyby ktoś podsunął nam do podpisania jakiś świstek – pewnie sprzedalibyśmy nieświadomie dusze swoje i sąsiada ;). Takie miejsca rozwalają wszystkie zmysły na atomy!
13 stycznia – Dzień 4 – trekking wokół Fitz Roya, El Chalten, Argentyna
No i stało się. Z zaciśniętymi zębami dźwigamy ciężki plecaki, powoli przyzwyczajając nasze ciała do trybu pracy „idź, pij, jedz, śpij” <repeat”. Ciężko o brak zadyszki na pierwszych podejściach, ale później zapominamy o bólu i napawamy się tym, co wskazuje nam drogę – pocztówkowe szczyty, pod niebieskim niebem! Nic dziwnego, że jeden z naszych ulubionych wspinaczy, swoje pierwsze dziecko nazwał imieniem Fitz. Góra stała się jego obsesją, aż dokonał (z partnerem) niewiarygodnego przejścia trawersu szczytów masywu Cerro Fitz Roy (w 2014 roku)! Film dokumentalny jest dostępny za darmo na RedBullTV – polecamy mocno zainteresowanym tematem.
Nasze plany nie były aż tak ambitne ;). Późnym popołudniem docieramy do Laguna Torre – jeziora, ze spektakularnym widokiem na iglicę Cerro Torre. W taki dzień jak ten, prawdopodobnie jacyś wspinacze walczą na tamtejszych pionowych ścianach. My – bezpieczni na dole, fotografujemy i obmyślamy skąd do licha wziąć tu wodę. Filtr zapycha się po drugiej turze przelewania zapiaszczonej wody z lodowca.
Protip: Zabierzcie ze sobą na camping zapas wody. Mimo oznaczenia na mapie punktu czerpania wody w pobliżu – nic takiego nie znaleźliśmy. Ludzie pili wodę z lodowca bez filtrowania, ale była naprawdę zapiaszczona. Najlepszym punktem do nabrania większego zapasu jest źródełko, jakiś kilometr przed campingiem.
.
Taki zachód słońca trafił nam się przy Laguna Torre. Więcej zdjęć i dokładniejszy opis trasy – znajdziecie TUTAJ.
Nocleg: Camping Base De Agostini – bezpłatny. Brak dostępu do prądu i bieżącej wody, toaleta w formie latryny z dziurą w ziemi. Wszystko trzeba mieć ze sobą (namiot, kuchenka itd.).
.
14 stycznia – Dzień 5 – Trekking wokół Fitz Roya, Argentyna
Na szczęście z campingu nad Laguna Torre jest dosłownie 15 min pieszo. Pogoda na wschód słońca taka, że przestajemy wierzyć we wszystko, co słyszeliśmy o Patagonii przed wyjazdem ;).
Kilka godzin i dziesiąt zdjęć później – nie ukrywamy radości na widok wejścia na campa. Co nas jednak mocno zadziwia – ilość ludzi i namiotów, rozsianych po lesie! Nie ma tu żadnych wygód. No może – ciut więcej latryn. Tutaj jednak – z rana tworzą się do nich niezłe kolejki. Po wodę należy zejść do strumienia, u podnóży leśnego pola namiotowego. Lekko styrani – gotujemy obiad i zasypiamy na kilka godzin.
Wieczornym celem staje się znacznie wyżej położone miejsce – spektakularne jezioro Lago de los Tres. Niestety zebrały się chmury i z zachodu nici. Później było tylko gorzej :(.
15 stycznia – Dzień 6 – El Chalten, Argentyna
Do El Chalten schodzimy w deszczu i w towarzystwie wiatru. Patrzymy na mijające nas, przemoczone kurtki puchowe. Bez dobrej przeciwdeszczówki lepiej nie opuszczać tutejszych dolinek.
Na szczęście udaje nam się znaleźć ostatni wolny domek, w miejscu, w którym uprzednio nocowaliśmy. Suszymy więc namioty, robimy pranie i napełniamy wygłodniałe żołądki ciepłą strawą.
Koniec dnia spędzamy pod El Chalten, gdzie pogoda znów zaczęła dopisywać.
16 stycznia – Dzień 7 – El Chalten, El Calafate
Budzikom śmierć! Nie mieliśmy jak odespać ostatnich dni, bo szybki rzut okiem na nocne niebo dał jasną odpowiedź – „musicie zapylać na wschód słońca”. Połykamy więc na szybko kawałek batona i kilka łyków kawy, żeby pół godziny później skakać po okolicznych pagórkach, z widokiem na Fitz Roya i stada przesłodkich quanaco!
Po śniadaniu pakujemy cały majdan i ruszamy w daleką drogę – do El Calafate. Na miejsce docieramy dopiero późnym popołudniem. Liczymy na wieczorne spotkanie z lodowym olbrzymem (Perito Moreno) o zachodzie słońca, ale niestety – przyroda zamyka się tu na wieczór. Do parku można się dostać jedynie przez oficjalną bramę wjazdową (z biletami i rogatkami), z kasą czynną w konkretnych godzinach. Kręcimy się zatem po okolicy i łapiemy lokalne widoczki, konie, a nawet…. skunksa ;).
Nocleg: Hosteria Puerto San Julian (El Calafate)
17 stycznia – Dzień 8 – lodowiec Perito Moreno
Poranek bez pośpiechu, bo lodowce nie tylko wcześnie chodzą spać, ale są gotowe na przyjęcie gości dopiero po śniadaniu. Około godziny 10 docieramy na miejsce. Przed największymi tłumami.
Do popołudnia kręcimy się po ścieżkach w pobliżu lodowca. Zatrzymujemy się w strategicznych miejscach i wypatrujemy momentów, w których wielkie ściany odpadają od jego czoła, powodując ogromny huk i szybkie podniesienie poziomu wody. Gdybyśmy mieli ciut więcej czasu – wybralibyśmy się na dłuższy marsz po jego powierzchni. Niestety nie tym razem. Więcej o naszym spotkaniu z lodowym cudem przyrody przeczytacie TUTAJ.
Wieczorem wyruszamy poszwendać się po mieście – dawno tego nie robiliśmy ;). El Calafate, w porównaniu do poprzednich miast, w których spaliśmy – wydaje się być całkiem zatłoczone. Mnóstwo pubów, restauracji i sklepów ze sprzętem górskim – zaprasza witrynami nowych przybyszy. Naszą uwagę przykuła natomiast taka bryka…
Nocleg: Apart Haiken – El Calafate (brak działającego Internetu, ale dużo przestrzeni – spokojnie na kilka osób 😉 )
18 stycznia – Dzień 9 – Torres del Paine (Chile)
Z Argentyny udajemy się do Chile. Kontrola na granicy przypomina nieco tą lotniskową. Mamy lekki stres czy nikt się nie przyczepi do naszego prowiantu, bo sporo się nasłuchaliśmy o dociekliwych celnikach. W naszym przypadku – obeszło się bez większych problemów (pomimo liofili i kabanosów 😉 ). Po niecałych 4 godzinach jazdy docieramy do Torres del Paine.
Witają nas taaakie futrzaste cuda!
Skalne olbrzymy wyrastają tu zewsząd, a my nie możemy uwierzyć w to, co widzimy. Niestety pogoda nieco się psuje. Gęste chmury i rzęsisty deszcz zamieniają się miejscami ze znośną szarugą.
Jesteśmy jednak w Torres del Paine! Hello! Nie wchodzi w grę darowanie sobie „zachodu słońca”. Owijamy się po rzęsy Goretexami i maszerujemy twardo na spektakularny punkt widokowy – Mirador Cuernos. Co ciekawe – ludzi brak.
W takich warunkach można śmiało przywdziać wyjściowe, outdoorowe wdzianko ;).
.
Robi się coraz ciemniej, chmury gęstnieją, a statywów nic nie jest w stanie na wietrze ustabilizować. Robimy ostatnie zdjęcia i zawijamy się.
Około godziny 23 docieramy do Campingu Pehoe. Budynek recepcji obsługują już tylko duchy gór, a wszyscy w swoich namiotach dawno poszli w kimę. Kiedy cały dzień jest się na nogach – nie ma nocnego życia biwakowego ;). Wszystkie wiaty obłożone – znajdujemy jednak wystarczający kawałek trawnika na rozbicie dwóch namiotów, gotujemy na gazie danie dnia (ryż z sosem i tuńczykiem) i grawitacja dociąża nasze powieki w milisekundzie. Gary umyjemy nad ranem.
Nocleg: Camping Pehoe
.
19 stycznia -Dzień 10 – Torres del Paine
.
Wczesne rano. Na niebie wykrywamy szczątkowe ilości gwiazd. W pośpiechu więc myjemy gary i składamy namioty, żeby zobaczyć przynajmniej zarys wschodu słońca. Warunki były mocno sporne, a wiatr z minuty na minutę sygnalizował, że zaczyna się niezła rozpierducha. Chcemy więc dotrzeć ponownie pod szczyty w czarnych „czapach”, póki będziemy jeszcze w stanie ustać na nogach. Po drodze łapiemy taki spocik:
Dojście pod Mirador Cuernos okazało się walką o życie. Siła wiatru rosła z każdą chwilą. Chłopaki poszli znacznie szybciej. Mi chwilę zeszło zebranie wszystkich sprzętów, więc wystartowałam z lekkim opóźnieniem. Czułam, jak niewielkie kamienie obijają mi twarz – pomocne okazały się okulary, których zewnętrzna powłoka nieco straciła na swoim uroku. W pewnym momencie szłam dosłownie na kolanach, mając nadzieję, że wiatr nie wepchnie mnie do pobliskiego wodospadu. Na miejscu robimy niewiele zdjęć, bo jest to prawie niemożliwe. Wracamy jak żaglowce…
Prognozy pogody niestety są jednoznaczne. W najbliższych godzinach i dwóch dniach będzie jeszcze gorzej, a wiatr ma osiągnąć, w wyższych partiach, prędkość nawet do 150km/h. Nie ma szans, żebyśmy w takim wietrze i ulewie doszli pod słynne trzy wieże, nie mając do tego zarezerwowanego miejsca na biwaku. Decydujemy się opuścić Torres del Paine tego samego dnia, skracając sobie tym samym trasę do Ziemi Ognistej.
Nocleg: Puerto Natales (nieplanowany) La Base Hostal
.
20 stycznia – Dzień 11 – Punta Arenas, Chile
.
Prom z Puerto Natales do Punta Arenas odpływa o 11:38 z rana, a na jego pokładzie nasz czterokołowiec i my :).
Po drodze robimy niedługi trekking na niezbyt wysoka górę w Magallanes National Reserve, w jedynym miejscu z przyzwoitą pogodą. Widok ze szczytu mało szałowy, ale wąsaty las, którym prowadził częściowo szlak – robi wrażenie (idealna sceneria do mrocznych horrorów^^).
Zatrzymujemy się w San Gregorio. Aura w powietrzu posępna, podobnie jak całe to miejsce. Trafiamy do opuszczonej owczarni, z wnętrzami, których woleliśmy Wam oszczędzić. Poza nami, krążą tu jedynie duchy na porzuconych wrakach statków…
W Punta Arenas zarządzamy „restowe” popołudnie. Jemy chilijską pizzę (w restauracji spotykamy nawet dwie Polki) i włóczymy się po mieście. W końcu następnego dnia zmierzamy nie byle gdzie – na sam Koniec Świata!
Nasza baza noclegowa może na pierwszy rzut oka nie wyglądała źle, ale pamiętała najpewniej przybyszy z ostatniego roku funkcjonowania tego miejsca ;). Co nam zostało – wino w kartonie (bardzo dobre!) i gra w bierki (niejedna przyjaźń się w ten sposób rozpadła!).
Nocleg: Punta Arenas – Cabaña Rio Seco (pościel sprawiała wrażenie nie pranej od dawna, więc spaliśmy w śpiworach)
21 stycznia – Dzień 12 – Tierra del Fuego, Ushuaia – Argentyna
Dobrze, że nasze paszporty relatywnie nowe i pomieściły tyle wpisów i pieczątek. Po raz kolejny pojawiamy się w Argentynie. W jej najgorętszej, a zarazem najzimniejszej jej części – Ziemi Ognistej!
Liczyliśmy na gorące powitanie, a tu klops. Zimna z niej… Ziemia 😉
Fundujemy sobie za to (na koniec) – niezłe luksusy! Czteropokojowa chata na wzgórzu, w przyzwoitej lokalizacji. Gdyby jeszcze woda była cieplejsza – oszalelibyśmy z radości ;). Idealne rozwiązanie, jeśli wybieracie się w kilka osób (cena za dobę – ok. 280 PLN!)
Nocleg: Ushuaia – Amaneceres Fueguinos (czteropokojowy domek, z dwiema łazienkami)
.
22 stycznia – Dzień 12 – Isla Marttillo
.
W naszym wynajętym domku brakowało ciepłej wody, co nieco odjęło nam komfortu przy porannym, wyczekiwanym prysznicu. Zwłaszcza, że przed nami wyprawa na spotkanie, o którym niejeden marzy – z panami w eleganckich frakach. Na takie wypada się wyszykować! Więcej o wycieczce na pingwiny znajdziecie w tym wpisie, ale jeśli chcecie uwzględnić ją w swoich planach – musicie pamiętać o jednym. Zarezerwujcie ją max kilka dni przed planowaną wizytą (np. online) w Ushuai, bo w przeciwnym razie spotkanie się nie z pingwinem, a z gąską ;).
Odwiedzamy jeszcze pocztę na Końcu Świata, żeby nadać list do Świętego Mikołaja i kupić trochę znaczków (taak – jesteśmy starzy i zbieramy znaczki!). Miejsce wygląda tak:
Nocleg: Ushuaia Amaneceres Fueguinos
23 stycznia – Dzień 13 – Ziemia Ognista, Argentyna
Nasz ostatni dzień na Końcu Świata. Szczęście po raz kolejny nam nie dopisuje i zamiast ognistego wschodu słońca mamy rzęsisty poranek.
Dajemy szansę niebu się wypłakać, pakujemy plecaki i wędrujemy do jeziora, położonego u podnóży górskich szczytów – Laguny Esmeraldy. Oceny z Trip Advisora pojawiały się zapewne w innych warunkach pogodowych. My resztę dopowiadamy sobie wyobraźnią.
.
24 stycznia – Dzień 14 – Ziemia Ognista, Argentyna
.
Na wschód słońca, po raz kolejny, nie mamy co liczyć. Fotografujemy więc w porcie… co wlezie. Czyli – mniej lub bardziej żwawe statki ;).
.
.
Kiedy chmury odrobinę odpuściły – decydujemy wdrapać się na okoliczne wzgórze, które serwuje przyzwoitą panoramę Ushuai i pobliskich gór. Tylko tyle i aż tyle :). Liczyliśmy na prawdziwy ogień – w końcu nazwa zobowiązuje. Tierra del Fuego trochę nas rozczarowało. Zobaczyliśmy pingwiny, co marzyło nam się od dawna, ale poza tym inne miejsca zachwyciły nas znacznie bardziej. W te strony więc pewnie prędko nie wrócimy. Noooooo… chyyyyyba, że… zdecydujemy się popłynąć na Antarktydę, ale to zupełnie inna para podróżniczych kaloszy.
.
.
Krótkie okno pogodowe okazało się małą zmyłką. Naładowani patagońskimi wspomnieniami i krajobrazami ciśniemy ostro nad Kanał Beagle, żeby przedostać się na drugą stronę wody i oddać nasz samochód tam, skąd go wypożyczyliśmy. Tam też mieliśmy wykupiony lot do Buenos Aires…
.
.
Cały przejazd zostawiliśmy sobie na ostatni dzień, maksymalizując czas spędzony na miejscu. W tym wypadku ryzyko się nie opłaciło. To, co się działo od momentu, kiedy dowiedzieliśmy się o zamknięciu (przez sztorm) ruchu promowego do naszego powrotnego lotu z zupełnie innego lotniska – to temat na całkiem osobny tekst. W telegraficznym skrócie – musieliśmy opłacić możliwość oddania auta po „naszej” stronie morza, kupić zupełnie nowe loty do Buenos (tracąc nasze), zapylając ile sił w maszynie – żeby zdążyć przed zamknięciem wypożyczalni w całkiem odległym mieście. Naprawdę – tych emocji nie da się zapomnieć…
… a wiało tak. Nie było szans, żeby w tych warunkach wznowiono ruch promowy.
.
.
Do Rio Grande docieramy punktualnie – dosłownie rzutem na taśmę. Oddajemy auto i zasypiamy na lotniskowej podłodze…
.
25 stycznia – Dzień 15 – Rio Grande, Argentyna
.
Chwilę przed 3 nad ranem, wylatujemy z Rio Grande! Szczęśliwi, że pomimo takich przygód – jest szansa, że wrócimy na czas do domu. Czekając na prom, nie mogąc dogadać się z hiszpańskojęzyczną przedstawicielką wypożyczalni, która nie chciała wyrazić zgody na zostawienie auta w ich innej placówce – nie było to do końca pewne.
Podsumowując finał naszej podróży:
– wydaliśmy trochę nieplanowanej gotówki,
– ugotowaliśmy ostatni obiad na gazie, łamiąc tym samym kanon zasad BHP (kuchenka ustawiona pod kolumną kierownicy, bo wiało na dworze!),
– przejechaliśmy kawał drogi po dziurach z dodatkiem asfaltu, żeby móc się pozbyć czterokołowego strupa.
.
.
Buenos – tylko weź nam nie wywiń jakiegoś numeru! Jesteśmy starzy i mamy słabe serca ;).
25 stycznia, godzina 13:55 czasu „buenoaryjskiego” – samolot z Buenos Aires do Berlina
.
Mamy to! Siedzimy na pokładzie samolotu, lecimy w stronę domu, a jeszcze kilkanaście godzin wcześniej ciężko to było uznać za pewnik. Szczęśliwi, że podjęliśmy słuszną decyzję o zawróceniu z kolejki do promu, w której wielu stało i (tego dnia) się nie doczekało możliwości przeprawy. Jeśli obierzecie podobną trasę, wiedzcie, że tutejsza pogoda bywa silnie kapryśna i ułożenie trasy powrotnej z promem na „styk” nie zawsze może zadziałać. Dzień rezerwy, w tym wypadku, jest jednak konieczny. Chyba, że nasz przygodowy scenariusz przypadł Wam do gustu, wtedy – „go ahead!” ;] Ważne, żeby się działo^^.
.
26 stycznia – Dzień 16 – Berlin
.
Tym sposobem, przed 12 w samo południe – meldujemy się ponownie na lotnisku w Berlinie. 3 dni bez prysznica, więc gadka przy sprawdzaniu paszportów nie jest zbyt długa ;). Odbieramy nasze paszporty i wracamy do kraju!
Kiedy kolejny trip do Patagonii? Jak najszybciej!!
.
Kosztorys naszej dwutygodniowej podróży
.
- Loty międzynarodowe: Berlin – Buenos Aires – Berlin AlItalia – 9000 PLN (3 osoby dorosłe)
- Loty wewnętrzne: Buenos Aires – Rio Gallegos – Buenos Aires – ok. 3000 PLN (3 osoby)
- Loty wewnętrzne: Rio Grande – Buenos Aires Aerolinas Argentina – 459 EUR (3 osoby) – ok. 650 PLN na osobę
- Wynajem samochodu: ok. 2000 PLN
- Koszt paliwa: ponad 3000 PLN (ceny paliwa mocno się zmieniają, więc przed wyjazdem możecie dokładniej oszacować)
- Dopłata do wynajmu – za oddanie w innym mieście (Rio Grande): 319 PLN
- Parking na 16 dni w Berlinie – 105 EUR (MC Parking)
- Ubezpieczenie (w tym od sportów wysokiego ryzyka: 490 PLN
- Wycieczka na pingwiny z Ushuai: 396 USD (ok, 1600 PLN)
- Koszty noclegów (campingi, hostele, domki): ok. 3500 PLN (były biwaki za free, hostele i hotele za ok.300 pln, ale też i domek w El Chalten za 600 PLN)
- Restauracje: ok. 300 PLN (głównie gotowaliśmy sami)
- Zakupy żywności, gaz itp. na trekkingi: ok. 700 pln
- Jedzenie zabrane z kraju (batony, liofile, puszki z tuńczykiem, kabanosy, czekolady, batony proteinowe, sosy w proszku) – ok. 500 pln
Łącznie jakieś 27 tys. PLN, co daje w przybliżeniu ok. 9000 PLN na osobę (w obranym przez nas standardzie i stylu podróżowania).
Podsumowując…
- W czasie naszej podróży odwiedziliśmy dwa kraje: Argentynę i Chile, przekraczając wielokrotnie granice między nimi ;).
- Ciężko nam dokładnie zliczyć ile km przejechaliśmy samochodem. Jeździliśmy sporo, w pobliżu większości miejsc, w których się zatrzymywaliśmy. Niestety nie rejestrowaliśmy tych przejazdów dokładnie. Nasza samochodowa mapa, z naniesionymi miastami postojowymi, finalnie wyglądała tak:
- Gdzie chcemy koniecznie wrócić?
Na pewno do Torres del Paine. Mamy z nim kilka nie rozliczonych rachunków (w tym W trek!). Przy kolejnej wizycie będzie on z pewnością głównym celem.
Na pewno zawitamy do El Chalten, skąd ponownie wyruszymy pod skalne wieże, przy Lago de Los Tres. Dodamy jakiś trekking po lodowcu i rozejrzymy się za miejscami wspinaczkowymi ;).
- Najpiękniejsze miejsca, jakie zobaczyliśmy?
Na ten temat powstanie pewnie osobny tekst. Nie wszędzie warunki nam dopisały, co zwiększa z pewnością subiektywizm oceny. Zdecydowanie największe wrażenie zrobiły na nas, w Argentynie, okolice El Chalten i Laguna Torre o świcie! Po stronie chilijskiej z kolei – niesamowity widok na skalne wieże, z charakterystycznymi ciemnymi „czapami”.
- Najlepsi towarzysze podróży?
Zwierzaki!
Praktycznie przez całą naszą trasę, czuliśmy się obserwowani przez guanaco…
W Chile niejednokrotnie chcieliśmy przytulić alpaki, których miny wyrażają wiele nieskrywanych myśli <hihi>:
Często spotykaliśmy konie. Niestety… nie wszystkie dawały się pogłaskać.
Widzieliśmy też mnóstwo ptaków. Nie wszystkie gatunki były jednak tak słodkie, jak pingwiny (to nie te poniżej 😉 ):
Ktoś z Was był już w tych stronach, czy nie zaznacie podróżniczego spokoju ducha zanim tam nie dotrzecie? 😉
27 komentarzy
Niesamowite widoki, ale też Wasze zdjęcia są zawsze piękne 🙂 Mam pytania : 1- jak tam z bezpieczeństwem ? 2- czy można dogadać się po angielsku ? ( żadne z nas nie zna hiszpańskiego ). Chętnie byśmy skorzystali z Waszych doświadczeń i odpowiedzi na pytania. Nas bardzo ciągnie nieco na wschód (Falklandy 😉 I mamy to w odległych planach. Patagonia jednak po tym wpisie też chyba wejdzie na listę. pozdrawiam serdecznie całą Trójkę.
No właśnie my też hiszpańskiego nie w ząb ;). Trochę uczyliśmy się przed wyjazdem (miesiąc z audiobooka w samochodzie), ale to wystarczyło do prostych zakupów w sklepie i pokazania gdzie są rysy na wynajmowanym aucie ;). Nadrabialiśmy gestykulując, posiłkowaliśmy się google translate i rozmówkami (tam, gdzie nie było neta). Zdarzało się jednak, że dawało się dogadać po angielsku. Bardziej po stronie argentyńskiej niż chilijskiej. Poradzicie sobie spokojnie! Ściskamy ciepło :).
Dzięki za odpowiedź. A jak z bezpieczeństwem ?
W naszej opinii mega bezpiecznie – bo to głównie barki narodowe. Na odległy biwak raczej nie będą godzinami dreptać nie-trekkerzy (chociaż kto wie). Zostawialismy namioty za 3 tysie i szliśmy na wschody/ zachody – wszystko zostało. Zapomniałam o kijach – ktoś przyniósł je na campa. Same pozytywne doświadczenia. Jednak jak wszędzie – na pewno można słabo trafić i się niemile rozczarować.
Dzięki za informacje, pozdrawiam i życzę Wam zdrowych Świąt 🙂
I wzajemnie! Dużo radości, pomimo trudnych czasów… I zdrówka :).
Świetny wpis, a zdjęcia naprawdę bajkowe. Często czytam takie praktyczne porady i plany podróży, bo jest to bardzo przydatne podczas planowania swoich wyjazdów. Życzę powodzenia w dalszych wyprawach!
Dziękujemy bardzo za te miłe słowa! To prawda. Warto zbierać inspiracje, bo później wszystko inaczej układa się w głowie i na papierze ;). Bardzo nam się marzą znów tak dalekie podróże i powrót w te strony!
Super relacja, a mozna zapytac, jakim sprzetem robione takie swietne fotki?
Pozdrawiam cieplutko.
Dzień dobry, wielkie dzięki za relację! Chciałabym zapytać o namiot, co to za model? Tak samo aparat, brawo za piękne zdjęcia, czy możecie zdradzić co to za sprzęt? 🙂
Pozdrawiam 🙂
d34a48
k4iyxj
ehgwws
c3h75b
vin2ls
4igvvo
8ljefv
4tgi0d
p7o2t6
jeqmwl
uwlbpt
Z jakiej wypożyczalni korzystaliście? Czy trzeba było jakichś dodatkowych formalności związanych z przekroczeniem granicy samochodem ?
ojs6xw
3txwzi
tr13w1
due5d7
s5q9qr