Patagonia – widoki sprawiające, że oczy świecą się jak pijane, kolana drżą, a w brzuchu rewolucje jak na trzeciej randce. Niby nie tylko tam strzeliste szczyty wyrastają od stóp aż pod samo niebo. Obłędnie pokolorowanych jezior, wkomponowanych w krajobraz, jak pośladki w Kim Kardashian, też na świecie nie brakuje. Te patagońskie jednak, z jakiegoś powodu, dla niektórych są jakby trochę „bardziej”.
Tymczasem rzeczywistość odczarowuje nieco romantyczne uniesienia, bo o ile część z tamtejszych górskich „klasyków” jest stosunkowo łatwo dostępna, to przy niektórych trzeba się nieco natyrać. Nasza propozycja będzie właśnie z gatunku tych drugich. Pokochacie ją za widoki po drodze i u celu. Pokochacie mniej za dźwiganie kilogramów sprzętu biwakowego, aparatów (czyli tego najważniejszego!) i camping bez prysznica, ale za to z kibelkiem w czterech deskach i dziurą w ziemi. Jeśli czujecie się przekonani – zapraszamy na zachód i wschód słońca przy Lagunie Torre!
.
Tym razem będzie mniej praktycznie, a bardziej dla oka. Na samej trasie skupimy się w tekście o propozycji trekkingu w okolicy Fitz Roya, bo to miejsce było częścią dłuższego wyjścia. Dla tych, którzy nie tylko po ładne obrazki tu przychodzą – odrobinę „backstage’u” także przemyciliśmy ;).
Jeśli wystarczą Wam widoki „za dnia” – Lagunę Torre możecie odwiedzić także w ramach jednodniowego trekkingu. Do pokonania będziecie mieć około 20 km w obie strony, co trzeba wziąć pod uwagę planując godzinę wyjścia i powrotu.
Nam się specjalnie nie spieszyło ;). Chcieliśmy dotrzeć na miejsce jakieś 3, 4 godziny przed zachodem słońca, żeby na spokojnie rozbić namioty, ugotować obiad, ułożyć makaron w żołądkach i znaleźć idealne spoty fotograficzne ;).
Opuściliśmy więc nasz śliczny (i koszmarnie drogi) domek w El Chalten i wyruszyliśmy przed siebie. Na początku trochę niemrawo – najpierw pagórki zasłaniały góry, szliśmy po jakiejś łące i nic nie wskazywało na wielkie „wow”. Później zaczęły pojawiać nawet kierunkowskazy, a kiedy przeszliśmy kilka „agresywnych” pagórków, wyłoniły się wreszcie „naaaasze” góry!
.
.
Jest fajnie! Pogoda w Patagonii potrafi być naprawdę kapryśna (co odczuliśmy na własnej skórze nie raz), więc nadzieja, że zachód „pyknie” nie umarła ;).
.
.
Po przebyciu około 10 kilometrów docieramy do ukrytego w lesie, zaraz za moreną jeziora – Camping Base de Agostini. Stąd dzieli nas zaledwie kilkanaście minut marszu od jeziora. Jest to spore udogodnienie, bo szanse, że zgubicie się po zmroku zawsze jakieś są, ale taka bliskość biwaku je znacząco ogranicza ;).
.
A może by tak przy jeziorze?
.
Na chwilę załączył nam się instagramowy romantyzm i wyobraziliśmy sobie nasze namioty nad brzegiem jeziora, w tle Cerro Torre, nad nami gwiazdy, później droga mleczna i w ogóle. Gdzieś nawet nam mignęło wcześniej jakieś zdjęcie dzikiego biwakowicza, co prawda bez tych wszystkich „ekstrasów”, ale też robiło wrażenie. Miejsce jest jednak na tyle popularne, że istnieje spora szansa na wydanie cennych pessos, przy spotkaniu z mniej uprzejmym panem z plakietką.
Kulturalnie zatem wybraliśmy dwa miejsca pod drzewem, jednocześnie wystarczająco daleko i blisko od latryny, w których założyliśmy tymczasowe obozowisko. Luksusów nie oczekujcie, bo wspomniany kibelek jest jedynym luksusem. Jeśli jednak zależy Wam na zachodzie i wschodzie słońca, fotografowanym w tym miejscu, bez biwaku będzie to naprawdę trudne do ogarnięcia.
W tym miejscu jeszcze jedna uwaga – woda pitna. W zasadzie to jej brak. Kiedy przyglądaliśmy się oznaczeniom w naszej ulubionej apce nawigacyjnej (Maps.me) – punkt czerpania wody naniesiony był w pobliżu campingu. Było gorąco jak diabli, zrobiliśmy kilka wyjść w ramach rekonensansu i nic. Okazało się, że ludzie na campie gotują po prostu „zamuloną” wodę z lodowca. Co było robić – zrobiliśmy tak też i my. Byliśmy jednak o 30% cwansi, zabierając ze sobą filtr do wody. Niestety tylko o 30, bo… zostawiliśmy zestaw do jego czyszczenia. Po przefiltrowaniu wody potrzebnej do zagotowania jednego gara – sprzęt zapchał się tak, że ledwo co z niego kapało. To byłoby na tyle ;).
.
.
Zachód, dla którego stracisz głowę…, a nawet kije…
.
Jak tylko ogarnęliśmy się biwakowo i najedliśmy makaronem z ryżem – wystartowaliśmy „na zachód”. Dotarliśmy na tyle wcześnie, żeby rozejrzeć się za odpowiednim „spotem”, bo przy takich widokach głowa szaleje. Człowiek patrzy to na prawo, to na lewo i kombinuje jak koń pod górę, łapiąc w pierwszych minutach kadry, jakby wszystko miało za moment zniknąć. Plecak i reszta rzucone byle gdzie, byle mieć wolne ręce (do robienia zdjęć rzecz jasna). Połączenie wyjątkowo nieidealne – zmęczenie, roztrzepanie, zajaranie skałami, które wyrastają „znikąd” z pełnym skupieniem na spuście migawki. Do tego nerw na siebie, że filtr potrzebny został w innym plecaku i takie tam. Finał finałów – „ultrapotrzebne” i „ultranietanie” kije zostały tam, gdzie były oparte po przybyciu na miejsce… O jakiś większy kamień.
Nie trzeba chyba dodawać, że poranne poszukiwania skończyły się łzami w oczach i perspektywą dźwigania przez kolejne dni plecaka, bez możliwości odciążenia stawów w sensowny sposób…
Oczywista oczywistość: zostawiajcie kije tam gdzie plecak.
.
.
Przy świetle zachodzącego słońca brak kijów nie był jeszcze stwierdzony. Cieszyliśmy się więc chwilą i podziwialiśmy lodową biżuterię, unoszącą się na tafli jeziora…
.
.
Kolory na niebie, skałach i wodzie zmieniały się dynamicznie, aż słońce „oddało pałeczkę” księżycowi i nastała noc. W styczniu słońce zachodzi tu bardzo późno (około 22), więc czasu na poruszanie się w ciągu dnia jest mnóstwo. Z drugiej jednak strony łowcy świtów mają dużo bardziej przerąbane, bo słońce wstające w okolicy godziny szóstej, nie pozwala dłużej pospać. Gdybyśmy zostali dłużej w tym miejscu, jeden ze wschodów zapewne byśmy poświęcili, wyczekując gwiazd. Tym razem musieliśmy odpuścić i zadowolić się księżycem, który oświetlał trochę powrotną do campingu.
.
Dzień dobry na dzień dobry
.
Ku naszemu zdziwieniu – sporo osób wygramoliło się z namiotów, żeby wyjść na wschód słońca. Przejaśniało się dosyć niemrawo, a poszukiwania kijków odwróciły trochę uwagi od tego, co działo się za szczytami. W pewnym momencie Cerro Torre i okoliczne szczyty powoli ociepliło mocno pomarańczowe światło. Początek dnia jak na zamówienie, gdyby nie jeden szczegół. Kolory wokół nabierały intensywności, a ja, lekko podłamana, wróciłam do namiotu…
Zasnęłam w ułamku sekundy. We śnie trafiłam do dziwnego schroniska, lekka podłamana – bo bez kijków. Właścicielka miejsca zasugerowała, żeby sprawdzić w holu – bo leży tam mnóstwo przyniesionych przez turystów. Być może jedne z nich należą do mnie. Ogromną radość, na widok tych, wyglądających znajomo, przerwała pobudka, kiedy to chłopaki wrócili do bazy. Pokręcili się jeszcze chwilę w okolicy, nie tracąc cennego światła.
Z dołkiem, ale przy zrywie ostatnich nadziei – wyruszyliśmy popytać ludzi, czy ktoś przypadkiem nie wziął poprzedniego dnia dwóch porzuconych kijaszków.
A tu niespodzianka! Oparta o kibelek para, „świeci” z oddali! Szybki bieg szczęścia w stronę latryny (chętni mogą wyobrazić to sobie w slow motion) i wyściskanie szczęśliwie odnalezionych :).
Dzień uratowany!
.
.
Bez wielkich strat, z widokami w głowie i na kartach ruszamy dalej.
.
Co zabrać żeby przeżyć i zobaczyć?
.
.
Pierwsze wydaje się być istotniejsze, zatem… jeśli nadal macie w planie zachód i wschód nad Laguną Torre, potrzebujecie:
– namiot (polecamy lekki, trekkingowy MSR Hubba Hubba NX);
– jedzenie (na tyle dni, na ile przewidujecie wyjście – po drodze nie nie ma żadnych schronisk ani sklepów; my mieliśmy liofilizaty, makaron, ryż i sosy w torebkach, do tego dużo batonów proteinowych, banany, czekolady);
– palnik i małą butlę gazową (do kupienia w jednym ze sklepów outdoorowych w El Chalten);
– latarkę czołówkę;
– wodę (na początku piliśmy butelkowaną, ale później tą ze strumieni; 1,5 km od Camping Base de Agostini, w strumieniu przy drewnianym mostku, nabierzcie więcej wody – żeby wystarczyło jej do gotowania na czas biwakoania i powrotu; opcjonalnie: filtr do wody);
– ciepłe ubrania (mimo, że w ciągu dnia możesz pociskać w szortach – wieczorem bankowo wskoczysz w puchówkę!; polecamy zabrać szybkoschnące spodnie, kurtkę puchową, kurtkę przeciwdeszczową oddychającą, polar, czapkę i rękawiczki – niezależnie od pory roku).
Przed wyruszeniem w trasę – sprawdźcie prognozy pogody. Przy dużym deszczu, wietrze, z błotem pod nogami też jest tu ładnie, ale o bajecznych wschodach i zachodach słońca można zapomnieć ;).
.
.
Spełniania patagońskich marzeń i udanych fotograficznych łowów życzy piekielna ekipa ;).
.
3 komentarze
Niesamowite zdjęcia, jestem pod mega wrażeniem 😉
[…] Laguna Torre to chyba jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie do tej pory było nam dane oglądać. Dojście tu wymaga wielu godzin marszu, dzięki czemu na tłumy nie można narzekać. Zwłaszcza o takich porach jak wschód i zachód słońca, kiedy dzieje się tu absolutna magia. Warunkiem jest oczywiście dobra pogoda, bo Patagonia potrafi dokopać niejednemu trekkerowi, o czym sami mieliśmy okazję się przekonać. Jeśli macie smaka na więcej zdjęć i informacji praktycznych – zapraszamy tutaj. […]
wggyys