Jeśli obawiacie się azjatyckich kierunków, myśląc o podróży ze swoimi pociechami – nie ma czego. Podpisujemy się wszystkimi kończynami pod tym o czym słyszeliśmy i czytaliśmy wcześniej – Tajlandia to doskonały wybór na początek wspólnej przygody na tym kontynencie. Dla Kai, to jak do tej pory, podróż nr 1, wspominana prawie każdego dnia!
.
.
Decyzję o wyjeździe do Tajlandii podjęliśmy bez wielkiego planowania – na 5 dni przed wylotem! Babcie wydzwaniały spanikowane co my wyprawiamy, malucha ciągnąć gdzieś na drugi koniec świata (dobrze wiedząc, że ma swoim koncie Kaja jako 3-latka miała już wielogodzinne trasy, bezproblemowo znosiła i loty i „nieeuropejskie” klimaty). Uspokajaliśmy je więc, utwierdzając w przekonaniu, że włosek jej z głowy nie spadnie… Ale kilka sentencji słyszeliśmy powtarzane jak mantrę…
„TO STRASZNIE DALEKO”
Na początku wiadomo, trochę stresowaliśmy się tym jak nasz maluch zniesie tak daleki lot – poprzedni, około 5cio godzinny do Maroka prawie w całości przespała, a tutaj jak by nie patrzeć- to dwa razy tyle. I tu niesamowicie wygodny okazał się dla nas lot bezpośredni (dreamlinerem, czarter PLL LOT z Warszawy) – co przy 10ciu godzinach w podróży z dzieckiem zdecydowanie było sporym plusem. Mieliśmy ze sobą gadżety na czarną godzinę jak tablet czy jajka z niespodzianką (czekolada + zabawka środku opanuje największy samolotowy dramat 😉 ) plus oczywiście kredki, kolorowanki, książka z bajkami i kartki do rysowania. Poduszki i kocyki były na pokładzie, a fotele miały w zagłówkach zamontowane ekrany (w czasie lotu dostępne m.in. bajki w języku polskim).
Przez pierwsze 5 godzin nie było co prawda mowy o śnie, ale Kaja cały czas była czymś zajęta. To kolorowanka, to nowa książeczka z naklejkami, 3 bajki pod rząd, spacer po samolocie – i tak w kółko. Po czym przyszedł upragniony sen i do końca lotu leżała w objęciach Morfeusza 😉 Obyło się bez płaczu, bez dramatów. Po locie wstała i uśmiechnięta wyszła z samolotu. Oczywiście różne są dzieci, nie każde cierpliwie zniesie taką monotonię przez tyle godzin w jednym miejscu. Z pewnością uniwersalną deską ratunku będą nowe zabawki (dopasowane oczywiście do wieku) czy zajmujące książeczki: z fajnymi naklejkami (naklejek powinno być duużo), kolorowanki itp. i… (coś na co wielu drży)… słodycze. Przy starcie i lądowaniu, na zatykające się uszka, pomocne będą lizaki.
„PRZECIEŻ TO NIEBEZPIECZNE – TYLE SIĘ NA ŚWIECIE DZIEJE, A WY W TAKIE STRONY Z DZIECKIEM”
Skoro daleko i egzotycznie – znaczy niebezpiecznie. I tutaj zwykle otrzymujemy całe spektrum potencjalnych zagrożeń, za to nie pojawiają się te, które rzeczywiście są realne. I tak oto na samym Phukecie czyhają na nas:
- Spadające z palm kokosy- (uderzenia w głowę od spadającego kokosa zbiera większe żniwa niż niejedna choroba)- tutaj jedyną radą jest nie spacerowanie pod palmami.
- Słońce – warto pamiętać o tym, że jesteśmy prawie na równiku i może nas zaskoczyć nawet w pochmurny dzień. Konsekwencje zlekceważenia tego problemu mogą być różne – od drobnych poparzeń do udaru słonecznego. Warto szczególną uwagę zwrócić na nasze maluchy – my smarujemy wielokrotnie kremem z filtrem 50 (wodoodporny, dedykowany dla dzieci) a do tego cienki kapelusz słomkowy na głowie (podczas tego wyjazdu zgubiliśmy 3 szt.;).
- Skutery i motocykle – widać je na każdym kroku, o każdej porze dnia. Codziennie w wypadkach z ich udziałem giną ludzie (często turyści, którzy je wypożyczają). W poczekalni szpitala, w którym byliśmy z Kają, sporo osób czekało na interwencję, poturbowanych w motocyklowych kolizjach. To z pewnością wygodny środek transportu, ale patrząc na to w jaki sposób wygląda kultura jazdy, organizacja ruchu czy podejście do kwestii alkoholowych – tą formę transportu lepiej zamienić na samochód czy autobus (a już na pewno nie wyobrażam sobie, żeby w podobny sposób do stałych mieszkańców jeździć na nich z dziećmi! ).
- Za mało płynów – zwłaszcza w upały pijąc niewiele ryzykujemy odwodnieniem, koniecznie też musimy pilnować ile piją nasze pociechy. Poza wodą, której zapas zawsze trzeba mieć przy sobie, warto podjadać soczyste owoce w tym kokosy, które na świeżo są przygotowywane do picia (odcinana góra i dodawana słomka). Tanio, pysznie, zdrowo i można skosztować produktów trudnych do zdobycia w kraju.
Nie powinno nam grozić niebezpieczeństwo ze strony samych Tajów – oczywiście, jak na całym świecie zdarzają się tutaj kradzieże, gwałty czy morderstwa, ale w tej kwestii jest tutaj naszym zdaniem znacznie bezpieczniej niż w Polsce. Tajowie są łagodni, czasami wręcz powściągliwi, bardzo uprzejmi i mocno wierzą w to, że ich dobre uczynki zapewnią im lepsze następne życie. Zdecydowanie nie są napastliwi w stosunku do turystów, a wręcz przeciwnie. Będąc tam z małym dzieckiem doświadczyliśmy tyle pozytywnych reakcji i pomocy z ich strony, że wszystkiego z pewnością nie spamiętamy.
„A TE WSZYSTKIE PASKUDNE CHOROBY O KTÓRYCH SIĘ TYLE SŁYSZY?”
Oczywiście pierwszą babciną reakcją było pukanie się w głowę – taki kierunek jednoznacznie kojarzył się z bakcylami czającymi się na każdym kroku (zapewne częściej spotykanymi niż Pokemony). Po co narażać Smerfa skoro „tak blisko jest tyle przepięknych miejsc”. Dajmy na to takie SPA w Sopocie – dlaczego tam nie jedziemy? Byli dziadkowie w zeszłym roku i widzieli tyle zadowolonych małych dzieci, grzebiących w piasku różne zabawki i swoje rodzeństwo. Z pewnością – nie jest to złe miejsce na wakacje z dzieckiem, bez dziecka też nie. A zachorować można wszędzie – złapana nad Bałtykiem grypa także może mieć poważne powikłania.
W tym wypadku na pewno trochę zależy od profilaktyki, trochę od szczęścia, od lokalizacji. Mamy bardzo dobrą apteczkę (o tym myślę zrobimy osobny post), wszystkie zalecane szczepienia i poszerzone ubezpieczenie. Jeśli są komary – używamy środka przeciw komarom dedykowanego dla małych dzieci. Z tego co słyszeliśmy – problem malarii tutaj w zasadzie nie istnieje. Tym razem byliśmy w porze monsunowej – ulewy zdarzały się przynajmniej 2 razy dziennie, było bardzo wilgotno, a pomimo tego napad komarów trafił nam się tylko w jednym miejscu (obrzeża lasu) – więc nie było tak źle.
Zawsze pod ręką mamy niewielki żel antybakteryjny do mycia łapek (zwłaszcza przed jedzeniem). Żołądkowych problemów nie mieliśmy najmniejszych – a codziennie stołowaliśmy się w ulicznych kramikach (hitem były naleśniki z czekoladą – w końcu wakacje to wakacje, chociaż pewnie to jedna z mniej bezpiecznych potraw). Oczywiście – nie oznacza to wcale, że Wam się może coś nie przytrafić – jest ciepło, różne warunki higieniczne. Trzeba być przygotowanym na ewentualne problemy (zabieramy ze sobą m.in. Nifuroksazyd dla dzieci, Smectę, Doppelherz aktiv w saszetkach na biegunkę dla dzieci, probiotyki). Warto dodać, że apteki są tutaj świetnie wyposażone, więc jeśli czegoś nam brakuje – nie ma co panikować. Przede wszystkim jednak warto zachować rozsądek w kulinarnych eksperymentach.
„JAKIE TO ATRAKCJE MOGĄ BYĆ DLA DZIECKA W TAKIM MIEJSCU?”
Dziadkowie zapewne bali się, że w pogoni za dzikim zwierzem, ptasiorami czy innymi skałami zapomnimy, że dziecko potrzebuje zabawy. A tu zabawa jest wszędzie – dosłownie! Atrakcją dla naszego Śmiejka było wszystko na każdym kroku. Od rybek wodzie, za którymi można było podążać w wodzie, przez targowiska miejskie, na których chciała dotknąć dosłownie wszystkiego po klasyczne place zabaw, na których nie brakowało szalejących maluchów. Staraliśmy się więc połączyć nasze potrzeby z potrzebami naszego malucha, tak aby każdy był szczęśliwy.
Z kilku największych, przy których zdarzał się dosłownie pisk z radości, warto wymienić:
- Wesołe miasteczko na nocnym targu – wysiadamy z busa z rodziną, którą poznaliśmy na miejscu i ich córeczką – równolatką Kai. Dziewczynki jak tylko zauważyły kręcące się karuzele i inne zabawki wydały z siebie taki pisk radości, który naprawdę ciężko opisać i powtórzyć. Zasada jest tutaj prosta – płacisz jedną kwotę (ok. 3 naszych złotych) i dziecko się kręci aż podniesie rękę, że już ma dosyć. Można sobie tylko wyobrazić co się działo.
- Kajaki w zatoce Phang Nga – trochę się ich obawialiśmy, bo jednak są wąskie, trochę buja i woleliśmy uniknąć wyrzucenia nam malucha za burtę przez jakieś fale. Wbrew obawom – są na tyle bezpieczne dla całej rodzinki, że spokojnie przemieszczaliśmy się w środku, zmienialiśmy obiektywy i robiliśmy wręcz cyrkowe sztuki. Kaja śmiała się przy tym mocno, zwłaszcza jak nad głową pojawiały się jakieś skały albo nasz wioślarz robił jakieś sztuczki. Nie chciała opuszczać pontonu.
- Szkoły – jak tylko po raz pierwszy przypadkowo trafiliśmy na dziedziniec jednej ze szkół, dzieci z ogromnym zainteresowaniem obiegły Kaję. Ta z kolei dopytywała nas ile mogą mieć latek, co to za szkoła, co to za jedzonko sprzedają panie w tych budkach na kółkach i stwierdziła, że chce tak jak te dzieci ustawić się w kolejce i coś sobie wybrać. Dziewczynki chwytały ją za rączki, co Kai zupełnie nie przeszkadzało – wręcz przeciwnie. W kolejnej szkole była już całkowita korba, kiedy zapraszano ją do klas w trakcie zajęć czy zabaw w młodszych grupach. Do nocy odpowiadaliśmy później na dziesiątki pytań o to co widziała.
- Piaskowe szaleństwa na plaży z dziećmi- nad plażą w wiosce Mai Khao bardzo nisko podchodziły do lądowania samoloty. Wybraliśmy się więc na zdjęcia. A tu w wydrążonej przez wodę piaskowej zatoczce dzieci urządziły sobie zjeżdżalnię. Nie trzeba dodawać, że piasek powłaził po takiej zabawie wszędzie. Ale jak to niewiele trzeba, żeby się dobrze bawić i z niczego stworzyć własny „aquapark” ;]
- Pogoń za małymi rybkami w błękitnej wodzie- „Mamusiu, a czy te rybki można pogłaskać? ” „Zobacz jak one przede mną uciekają”… Szaleństwo niesamowite. Małe rybki przepływające między nogami, w zasięgu rąk, widziane bez konieczności zanurzania się pod wodę. Magiczne klimaty wyspy Phi Phi.
- Place zabaw wypatrywane z kilkuset metrów- są miejsca na świecie gdzie trudno niestety o nie, ale w Tajlandii można odczuć, że wiele robi się dla dzieci. Może nie na każdym kroku, ale szczególnie w miastach, place zabaw są spotykane co jakiś czas. Kaja ma szczególny dar ich wypatrywania, bez względu na to gdzie jesteśmy. Co jest cudowne- nie jest dla niej ważne z jakimi dziećmi się bawi, jaki mają kolor skóry i w jakich mówią językach. Uśmiech często znaczy więcej niż wiele słów.
- Wodne szaleństwo – czym byłyby by wakacje dla dziecka bez wodnego szału? 😉 Oczywiście żartuje, bo tam gdzie cała szczęśliwa rodzina, tam i szczęśliwe dzieci – i woda do tego wcale nie jest niezbędna. Nasz mały Śmiejek tutaj jednak nie miał litości. Uprawiała wodne harce, jak tylko nadarzała się okazja, aż „skóra odchodziła od kości”.
- Łodzie przeróżnej maści – kto z nas w dzieciństwie nie bawił się w piratów ręka w górę. Łodzie czasami pędziły, czasami powolnie przebijały się między skałami jak z obrazka. Na jednej z nich, „kapitan” – ‚lady boy’ tak rozbawiał Kaję, że ta aż łzy w oczach ze śmiechu miała. Obawialiśmy się trochę choroby morskiej, bo trochę bujania było i to przez dłuższy czas. Gdzie tam – im szybciej, im bardziej bujało – tym większa zabawa.
- „Przedziwne” złocone posągi – dopracowanie i facjaty wszechobecnych tu posągów i na nas robiły wrażenie. Kaja oczywiście musiała je podotykać, pooglądać z każdej strony. Niektóre „postraszyć” po swojemu, pogadać sobie do nich.
- Na koniec za to – ZDECYDOWANA ANTYAKTRAKCJA: przejażdżka na słoniu – było to coś, czego mocno zrobić nie chcieliśmy, chociaż do końca jeszcze nie wiedzieliśmy co tak naprawdę dzieje się za drzwiami takich miejsc, które takie „rozrywki” promują. Broniliśmy się rękami i nogami, ale… wstyd się przyznać, daliśmy się przekonać namowom poznanej w Tajlandii rodzince, która także podróżowała z dzieckiem (bo dziewczynki będą miały fajne wspomnienia itd. itd. – my naiwni). Będziemy za to w piekle grillowani, ale co zrobić (co się zrobiło to się nie odzrobi). Kaja pamięta, że na słoniku było wysoko i jadł banany (ale dlaczego nie obierał ich ze skórek). Zapewniano nas mocno, że w _tym_akurat_miejscu_ słonie są świetnie traktowane i w ogóle, nic im się złego nie dzieje – może terenu miały rzeczywiście trochę, ale to dzikie zwierzę. Bez odpowiedniej tresury nie będzie się zachowywać w określony sposób i najczęściej to strach powoduje, że robi co robi.
Dodam, że sama „podróż” na słoniu to nic przyjemnego – schodzenie po pionowej ścianie do rzeki czy wchodzenie pod zabłoconą górkę, trzymając dziecko żeby ze słonia nie spadło, a do tego głowie wyobrażenie tego jak się słoń na tym błocie przewraca (wyglądało to naprawdę słabo). Jeśli macie na swojej liście marzeń przejażdżkę na tak potężnym zwierzęciu jakim jest słoń – doradzamy przemyślenie tematu dwa razy.
„CO ONA BĘDZIE JADŁA?- PRZECIEŻ TAM SAME DZIWACTWA”
Babcie jak to babcie- zawsze będą się martwić o to, by wnuki pustych brzuszków nie miały. Telewizja emituje za to serie programów „z egzotycznych zakątków”, gdzie prowadzący zajadają się świerszczami z grilla, suszonymi małżowinami usznymi i zupkami wypalającymi białka w oczach. Mogą sobie więc pomyśleć, że tam rosół z psa albo grillowana świnka morska to standard.
Tymczasem tajska kuchnia jest uważana za najlepszą na świecie! Jest także mocno różnorodna, a i ostrość potraw zróżnicowana. Lokalne zupy rzeczywiście były zbyt ostre dla Kajkowego podniebienia, za to szaszłyki wszelkiej maści, ryż z warzywami, ryby czy nawet mięso skorupiaków były dosłownie połykane. Kolejnym hitem okazał się pad thai (smażony makaron z woka z jajkiem, krewetkami, kiełkami fasoli mung, pastą tamaryndową i sosem rybnym) – trochę pikantny, ale Kaja na to nie zwracała specjalnie uwagi. Obawialiśmy się naleśników serwowanych z ulicznych gar-kuchni (wiadomo – jaja), ale Kaja widząc inne dzieci, które je wciągały nie chciała odpuścić i na szczęście ten mały grzech źle się nie skończył ;]
Na straganach tony (dosłownie) najróżniejszych owoców – jako przekąski w ciągu dnia idealne (słodziutkie banany, pamelo, kolczate rambutany, mango czy smocze owoce). Dla dzieci też hitem są takie małe pączuszki sprzedawane na ciepło (oczywiście w granicy rozsądku;).
Zdecydowanie ciężko tu z głodu umrzeć! Do tego jest naprawdę tanio.
.
.
„A JEŚLI ‚COŚ’ SIĘ JEJ STANIE?”
.
No tak – wypadki wydarzyć się mogą. Czy w domu, czy gdzieś daleko w drodze. Najlepiej oczywiście, żeby się nie zdarzały, ale na to nie zawsze mamy wpływ, bo los lubi nam grać na nosie. Tak więc żeby nie było za różowo- pierwszego dnia czarne chmury zawisły nad naszym szczęściem. Poszliśmy przywitać się z oceanem, zanurzyć stopy w wodzie i piasku, pospacerować i poszukać jakiegoś jedzenia. Nogi całe w wilgotnym piachu i… wielka radocha – jest gdzie je wypłukać. Kranik otoczony betonowym krawężnikiem. Odwracamy się dosłownie na ułamek sekundy – i w tym czasie Kai przyszła do głowy „genialna” myśl – skok z podwyższenia prosto w kałużę wody. Nie trzeba się domyślać co się wydarzyło dalej. Poślizg, upadek, głowa zahacza o kant krawężnika… wszystko na naszych oczach dzieje się w zwolnionym tempie, nogi jak z waty. Później krew, wołanie o pomoc, organizowanie transportu do szpitala (z naszej wioski najbliżej było do lokalnego – międzynarodowy był odległy o 3 godziny drogi).
Wyglądało to fatalnie, głowa musiała być szyta (2 szwy), podawane na wszelki wypadek antybiotyki i zero kontaktu z wodą. Z pozytywów tego wydarzenia (które zostanie na pewno na zawsze w naszych wspomnieniach) – skończyło się raną powierzchowną. Żadnych pęknięć, wstrząsów mózgu i późniejszych reperkusji (w ostatnich ułamkach sekundy próbowała się asekurować, co mogło złagodzić upadek). W szpitalu cała obsługa Ostrego Dyżuru znała angielski (gorzej lub lepiej, ale dało się porozumieć, a to był lokalny szpital, zero turystów – w Polsce zagraniczny pacjent na SOR’ze mógłby mieć nie lada problem w większości miejsc). Antybiotyk przygotowano nam na miejscu z drukowanymi etykietami imiennymi, zalecenia w języku angielskim. Hospitalizacja także nie była potrzebna. Po tygodniu zdjęcie szwów – wszystko ładnie się goiło (w wodzie używaliśmy gumowego czepka przez ok. 2 tygodnie).
.
Niezależnie więc od miejsca – coś się wydarzyć zawsze może. Dzieci miewają najdziwniejsze pomysły i przy niektórych historiach znajomych aż nam ciarki przechodziły. Oczy dookoła głowy także na nic. Porządne ubezpieczenie to sprawa obowiązkowa! A poza tym – korzystajcie z wakacji i z własnej intuicji, tak aby nic nie odebrało radości z podróży.
.
„NOOO – TAKĄ PRZYGODĘ TO BĘDZIE PAMIĘTAĆ BARDZO DŁUGO”
.
Jeśli dobrnęliście jakoś do tego miejsca , to na koniec pozostaje nam podzielić się pozytywnymi babcinymi przemyśleniami, które to pojawiły po powrocie. Były opowieści nasze i Kajkowe. Było mnóstwo zdjęć i pokusiliśmy się na wydanie całkiem obszernych fotoksiążek (w formie dziennika z podróży). Wnioski były spójne – „Przeżyliście wspólnie cudowne przygody które Kaja na pewno będzie długo pamiętać!”
Trochę strachu przed nieznanym jest zawsze, on bywa także motywujący (np. do głębszego poznania tematu). W doświadczenia trzeba jednak „inwestować” i, jeśli tylko jest taka możliwość i przydarzy się okazja, warto z niej skorzystać. Cieszymy się ogromnie, że pomimo problemów, ta podróż wpisała się u nas na trwałe do kanonu tych najbardziej niesamowitych. Z pewnością tu wrócimy – w planach mamy m.in. objazd północy kraju.
Życzymy Wam równie udanych wakacji!
.
10 komentarzy
Povzytawszy, pośmiałam się i uważam, że piękne te Wasze przygody. Polecę blog znajomym. Buźka Kamcia
Piekielne dzięki Ania:) Mam nadzieję, że to co będzie się tutaj działo dalej także do gustu Ci przypadnie! Buźka ;*
Super, czekam na więcej:)
Dzięki za miłe słowa! Nowe treści sukcesywnie będziemy dodawać, a jak tutaj nudą zawieje (oby nie, ale cóż będzie począć jak tematów zabraknie albo będziemy daleko)- to na naszym Instagramie (do którego mocno się nie mogłam przekonać) co chwilę coś świeżego;)
Genialne! Masz lekką rękę, więc czyta się super. „Pomysł na rozwiewanie babcinych obaw” extra. A same zdjęcia … „mistrzu mój”!
Dobrze, że teraz nikt nie widzi jak się czerwienię kiedy czytam tak miłe słowa:P Głosy osób trzecich, zwłaszcza bliskiej rodziny, są w stanie podważyć pewność tego, że coś co się robi jest słuszne (zwłaszcza za pierwszym razem). Tak sobie więc pomyślałam, że warto mieć taką gotową „linię obrony” w takiej sytuacji, kiedy chce się zrobić coś szalonego w pełnym składzie, a wszyscy wokół kiwają palcami:)
Pokażę ten artykuł nie babci tylko mojej Aśce. Przeraża ją wizja wyjazdu z młodą gdzieś do krajów azjatyckich. Najlepiej tylko po Polsce jeździć. Bo bezpieczniej 😛
Piękny wpis. Pozdrawiam gorąco
Podróż do Tajlandii z dzieckiem to szansa na złączenie pokoleń i podzielenie się niezwykłą podróżą. Dla troskliwych babć to okazja do spędzenia cennego czasu z wnukiem, wprowadzając go w świat barwnych świątyń, pachnących targów i plaż. Razem mogą zanurzyć się w kulturze, smakach i zapachach egzotycznego kraju. Obejrzenie uśmiechu dziecka w otoczeniu tajskiej przyrody czy naładowanej energią ulicy Chatuchak jest bezcenne. To podróż, która nie tylko uspokoi babcię, ale stworzy niezapomniane wspomnienia i wzmocni więzi rodzinne, jakie przetrwają pokolenia.
5km1gr