„Wszędzie dobrze, ale w raju najlepiej… ” – powiedział człowiek, który po 3 lotach i godzinie na łodzi wywalił się w hamaku, przed swoją chatką na palach. Bo wypoczywać to trzeba „umić” ;).
Z podróży zwykle wracamy styrani. Wstawanie na wschody słońca (nawet jak słońca nie ma to trzeba sprawdzić!), zasypianie po księżycu… (musi się schować, żeby gwiazdy były dobrze widoczne) – robią swoje. Czołówki odpalone o 3 w nocy i 600m pod górę, bo widok ponoć wyrywa z butów trekkingowych – no problem. Dla naszej siedmiolatki – wyjazdowy standard. No ni w ząb nie potrafimy odpoczywać, w klasycznym rozumieniu słowa „odpoczynek” (czytaj: leżenie „palnikiem do góry”, Kindle w cieniu palmy, od czasu do czasu „rejs” po basenie na dmuchanym flamingu). Koniec końców – pierwsze dni, po powrocie z podróży, zwykle dochodzimy do siebie i odzyskujemy spalone kalorie. Tym razem było podobnie ;). Jednak… zanim wdrapaliśmy się na kilka wulkanów, górek i zwiedziliśmy drugie tyle świątyń – postawiliśmy na niczym nieskażony relaks!
.
.
Szok? Nie do końca. Akurat stuknęła nam 10ta rocznica ślubu, a do tego Kaja stwierdziła, że „na tych wakacjach to chciałaby dużo popływać, zobaczyć fajne zwierzątka i budować fortece z piasku”. Kilka dni w raju chyba nie zmieni naszych podróżniczych gustów? 😉
.
.
The Seraya Resort – jeden z powodów, dla których chętnie tu wrócimy
.
Nie żeby luksus nas specjalnie obrzydzał, ale zwykle wybieramy raczej „studencki” standard noclegów (o ile nie jest to namiot, albo śpiwór pod chmurką). Wolimy więcej „złota” przeznaczyć na inne atrakcje. Tym razem szukaliśmy cichego miejsca, na niewielkiej wyspie, w pobliżu obleganego Labuan Bajo na Flores (stąd startują rejsy na Komodo). W przewodniku przeczytaliśmy o dwóch wysepkach, na które zaglądają pasjonaci snorkowania i nurkowania – Kanawa i Seraya. Odpaliliśmy mapę Google i ta druga, dalej położona, wydała nam się atrakcyjniejsza. Poza wzgórzami, pięknymi plażami i wioską rybacką – usytuowane są na niej jedynie dwa niewielkie resorty. Na Booking’u w oczy rzuca się głównie ten „bardziej odpicowany” i ciut większy – Sudamala (mają kilkanaście domków) . My jednak wybraliśmy drugą – tę tańszą (choć nie jakoś znacząco) i bardziej kameralną opcję (The Seraya).
I tak oto, dwa tygodnie później, lądujemy na brzegu indonezyjskiego raju, który nie krzyczy do świata o swoim istnieniu!
.
.
3 loty za nami i trafiamy na niewielkie lotnisko, na którym czeka na nas kierowca. Na wyspę odpływają łodzie 3 razy dziennie (o 9, 11 i 15). Dolatujemy dosłownie 20 minut przed odpłynięciem tej o 11tej, a że zachód słońca o 18 – późniejsze dotarcie na miejsce oznaczałoby stracony dzień. Na szczęście całkiem sprawnie odbieramy bagaże, wbiegamy do taksówki i dosłownie wskakujemy na łódź. Po niecałej godzinie bujania na morzu – docieramy na miejsce!
.
.
Schodzimy z łódki i idziemy w stronę brzegu, krok po kroku po drewnianym pomoście, jak z pocztówki (a właściwie bardziej – z Instagrama!). Po obu jego stronach turkusy i po horyzont i rybki… stada kolorowych rybek! Na szczęście „smutne” formalności zajmują nam tylko chwilę. Biegniemy więc czym prędzej do naszej chatki z bambusa, żeby wskoczyć w kostiumy kąpielowe i wejść w objęcia błękitu idealnego ;).
Jednak najpierw… „ochy i achy”… Fajna ta chatka!
.
.
Łazienka na dworze to jest coś, co w naszej szerokości geograficznej by się nijak nie sprawdziło, a szkoda…
.
.
No to siup do wody…
.
… i rzut latającym „okiem” na basen – nikt poza nami na szczęście nie był nim zainteresowany ;).
.
.
Na pierwsze pływanie nie mamy niestety zbyt wiele czasu, bo na drewnianej werandzie czeka już przepyszny obiad! Ryba w kokosie i lokalnych przyprawach, podana z ciekawie przyrządzonym ryżem i warzywami. Połykamy w ułamku sekundy, a nasza wyporność momentalnie rośnie ;).
.
.
Mówią, że od przybytku głowa nie boli, ale po dwóch tygodniach, w takich warunkach – moglibyśmy mieć problem z noclegami w bagażniku samochodu, czy w pokojach współdzielonych z karaluchami. „Na szczęście” w kilka dni ciężko się dobrze zaaklimatyzować ;). Meldując się do domku z pełnym wyżywieniem, poczuliśmy niemalże klimat Malediwów ;). Na wyspie nie ma restauracji, w których można przebierać, więc taka opcja w tym wypadku nie wydaje się być złym rozwiązaniem. Posiłki są proste, ale pyszne, a kolacje to prawdziwa uczta – 3 potrawy, o których właściciel obiektu opowiada przy wspólnym stole. Integracja pełną gębą, bo mimochodem zagaduje się do gości to z prawej, to z lewej strony. I tak już pierwszego wieczoru, po godzinie wspólnego biesiadowania – złapaliśmy niezły kontakt z podróżującym od lat małżeństwem z Niemiec, które mieszkało w różnych zakątkach świata. Szczęki z kolei opadły nam do bambusowej podłogi, kiedy siedzący naprzeciwko nas nauczyciel z San Francisco, okazał się wspinaczem, niejednokrotnie przybijającym „piątkę” ze słynnym Alexem Honnoldem (mniej wtajemniczeni mogą rzucić okiem na dokument „Free Solo”)! Po takim biesiadowaniu zostaje jedynie podejrzeć gwiazdy i ustawić budzik na wschód słońca ;).
.
.
Dni na Serai upływały nam w typowo wyspiarskim tempie…
.+
.
W raju słońce wschodzi najlepiej
.
Zanim dotarliśmy na miejsce, wmawialiśmy sobie:
Tak wcześnie słońce zachodzi, to przynajmniej się na wschody będziemy wysypiać!
Jasne…
W tej nierówne walce budzik był zawsze wygranym ;). Nie trzeba jednak było wychodzić za daleko, żeby mieć takie widoki, jak na załączonych obrazkach. Ewidentnie, kiedy człowiek trafia do raju, pewne klimaty ma już w pakiecie^^.
.
Kiedy wolisz się nie wynurzać
.
Niektórzy tak w codziennym życiu mają, że się wolą nie wychylać ;). W miejscach, w których świat podwodny wyraźnie konkuruje z tym na lądzie, wielu z kolei – nie chce się wynurzać! Ja do tej drugiej grupy przez długie lata nie należałam, ale o tym za chwilę, bo chyba nadszedł moment na mój wodny (a właściwie podwodny 😉 ) coming-out!
.
.
Od czasu do czasu robimy sobie przerwy w „górskiej wyrypie” i lądujemy w „spokojniejszych” miejscach, gdzie pot z czoła spływa bardziej od upału niż realnego wysiłku. A co… 😉
Jako, że nasze dziecię to połączenie kozicy z konikiem morskim, więc woda na takich wyjazdach być musi! Pływam więc i ja, choć do tej pory przypominało to raczej „przemieszczanie się po wodzie”. Za diabła nikt nie był w stanie przekonać mnie do zamoczenia całej głowy, a co dopiero zanurzenia się po coś przy dnie! Każda próba kończyła atakiem paniki jak na widok braku Crocsów w Lidlu. Lęki z dzieciństwa wracały…
//Miejsce na łzawą historię, nie wnoszącą nic specjalnego do całego tekstu ;). Można pominąć.
W wieku nastu lat, z całkowicie obcą sobie grupą, wyjechałam na kilka dni do Hiszpanii. Poza tym, że ta podróż rozbudziła mój apetyt na świat, to wróciłam z niej z niezłą traumą. A było to tak…
Pierwszy kontakt z innym morzem niż Bałtyk, a do tego piękne plaże i pogoda – raj dla nastolatki poza domem. Jako, że pozostali wycieczkowicze trzymali się raczej w swoich grupkach – w wodzie najczęściej byłam zupełnie sama. Przyzwyczajona do polskiego wybrzeża, nie zwróciłam uwagi na dno, które gwałtownie zniknęło mi spod stóp. Niestety w najgorszym momencie, bo spora fala, która pojawiła się z zaskoczenia, przycisnęła mnie do niego w ułamku sekundy. Potężna siła kotłowała mnie twarzą przy piachu, a ja nie byłam w stanie z nią wygrać. Co gorsza – w wodzie było tyle ludu, że nikt nie zauważył mojego zniknięcia. Zanim dobry los wziął sprawy w swoje ręce, minęło zapewne z kilkanaście sekund (w mojej głowie – pół wieczności!). Morze wyrzuciło mnie na brzeg, totalnie wymemłaną, zdezorientowaną, z piaskiem w każdym możliwym miejscu…
.
.
Obserwowałam jak Kaja i Bartek wypływają w dal i wracają zachwyceni tym, widzieli pod wodą i trochę im pozazdrościłam. Poszliśmy nad hotelowy basen i postanowiłam, że jak nie dziś to kiedy – przemogę się! Początki były trudne, ale metodą małych kroczków (a właściwie zamachów karate pod wodą) – dotarłam do tego magicznego momentu, w którym wykłócaliśmy się kto akurat pływa z młodą ;). Żadne Zanzibary, Panamy czy Mauritiusy nie były w stanie mnie przekonać do zmierzenia się z tematem! Wyobraźcie sobie zatem, co tam pod taflą wody musiało się dziać! (Szkoda, że nie mamy profesjonalnej obudowy do fotografii podwodnej!).
.
.
Seraya ma tą przewagę nad okolicznymi wysepkami, że znajduje się dosyć daleko od „wyspy matki” (Flores) i nie cumują u jej wybrzeży setki łodzi dziennie, jak ma to miejsce chociażby na Kanawie. Dzięki temu rafa koralowa w jej pobliżu nie wygląda jak szare cmentarzysko skorupiaków, a nadal zachwyca swoimi kolorami, kształtami i podwodnym życiem. Już przy samym brzegu pływa mnóstwo kolorowych rybek, można spotkać rozgwiazdy, a nawet… rekiny! Te ostatnie, na szczęście niegroźne, mają swoje siedlisko w przybrzeżnych namorzynach. Zanim się jednak dowiedzieliśmy o tym, że tylko groźnie wyglądają – odegraliśmy na pomoście scenę jak ze „Szczęk” (jak ktoś pamięta taką produkcję 😉 ).
.
Wypoczywamy sobie z Kają w najlepsze w cieniu bambusowego zadaszenia, podczas, gdy Bartek robi podwodne kilometry w wodzie. Czytanie książek, zabawa przywiezionymi figurkami… W czterech słowach – niczym nie skażony relaks! Nagle Kaja zauważa w wodzie podejrzanie znajomy kształt.
„Mamusiu – zobacz! Delfin w wodzie! Taaaam – blisko tatusia…”
Podnoszę się z wygodnej poduchy i przecieram oczy, ale przecinająca wodę płetwa na delfinią mi za diabła nie wygląda!
„Rekin! Wyłaaaaaź z wody! Szybko!!! – drę się tak głośno, że bankowo rybacy z końca wioski, odsypiający po porannych łowach, wybudzili się w ułamku sekundy. Człowiek z głową zanurzoną pod wodą krzyku raczej nie usłyszy…
Mimo, że to całkiem nielogiczne – ponawiam kilkukrotnie… Na szczęście Bartka zmęczyły podwodne kilometry, a rekina obrana trasa. Jeden obrał kierunek na namorzyny, a drugi – pomost. Z wielką ulgą spoglądam więc na zbliżającą się postać (Bartka – nie rekina 😉 ) i czekam z powitalną miną „przed chwilą widziałam ducha”.
.
Na obiedzie dowiadujemy się, że tutejsze rekiny nie są groźne i nie maja w zwyczaju podgryzania ludzi. Nie czujemy się przez to zachęceni do bliższego kontaktu z nimi, ale perspektywa wejścia do wody bez stresu o zdekompletowanie kończyn – jakoś brzmi lepiej ;).
.
.
Seraya na dobranoc
.
Wyspa nie jest duża, co ogranicza ilość miejsc widokowych. Mówią jednak, że nie dwóch takich samych zachodów słońca. Szansa, że znudzą się Wam w przeciągu kilku dni jest więc znikoma ;).
,
Na niebie chmur niewiele – zapowiada się przyzwoity koniec dnia. Rozglądamy się po wokół siebie i typowo dla nas – celujemy w najwyższy punkt na wyspie ;). Wiadomo – góry najlepiej wyglądają… z góry. Ruszamy zatem przed siebie, początkowo po wygodnym i miękkim piaseczku… Po kilku minutach docieramy do granicy plaży naszych sąsiadów – resortu „Sudamala”. Za nim opcje są tylko dwie – pod górkę ścieżką wytyczoną pomiędzy ich domkami lub po wystających kamieniach za klifem i pionowo w górę… Zanim podjęliśmy decyzję – podbiega do nas ochroniarz. „Tu nie ma przejścia…!” Okazuję się więc, że o ile wzgórze prywatne nie jest, to przejście kilku metrów wytyczoną ścieżką, żeby dotrzeć na szlak na wzgórzu jest problemem. Nikogo okradać nie zamierzamy, a do tego jesteśmy we trójkę, ale nic… wykłócać się nie mamy zamiaru. Na szczęście buty Kai były jakkolwiek dostosowane do ostrego podejścia – nam pozostaje „offroad” w japonkach.
.
.
Orla Perć to nie jest, ale podejście, lekko mówiąc – mało komfortowe. Zwłaszcza w butach z wątpliwej jakości trakcją, ale kto by pomyślał ;). Powrotu tą drogą na pewno nie zaryzykujemy! Kaja za to sunie pod górę jak dzika, aż w końcu dobywamy nasz „Giewont”! Możemy wytrzeć pot z czoła, a piach z rąk i nóg, a później nacieszyć się zachodzącym słońcem. Nie jesteśmy jednak sami – nasze spojrzenia nie tylko witają się z pięknymi krajobrazami, ale także… z elegancko ubranymi przybyszami, którzy dotarli tu elegancką ścieżką. Ich miny mówią jedno – „z jakiej planety przywiało tu tę trójkę? „.
.
.
Słońce zniknęło za horyzontem, a towarzystwo wróciło do wygodnych pokoi. Na górze zostajemy tylko my i resztki światła. Gwiazd niestety nie doczekamy, bo musimy wracać. Decydujemy się na udenptany szlak i… improwizację. Złość nas ogarnia kiedy powoli zbliżamy się do terenu sąsiedniego resortu. Za sprawą kilku kamieni i furtki – wzgórze zostało w zasadzie zawłaszczone przez właściciela obiektu. Ochroniarz oczywiście mógł się wykazać gramem uprzejmości, ale nie za to mu płacą.
P.S. Duży i sprawny człek to i z tych pionów spokojnie zlezie, ale lepiej za dnia (albo z czołówką).
.
.
Nie trzeba rzecz jasna wspinać się na każdy wystający fragment wyspy, żeby docenić jej urok w ciepłym, wieczornym świetle. Wystarczy wyjść na plażę. Przejść się w prawo, lewo… Zasiąść na drewnianym pomoście i przyglądać się jak okoliczne wyspy połykają w całości bezbronne słońce. Najlepiej w czerwonej sukience ^^.
.
.
Co jeszcze?
.
Jeśli niespokojny duch w Was drzemie i z raju chcecie wycisnąć wszystkie soki:
– Wypożyczcie kajaki (dla gości Seraya Resort dostępne są bezpłatnie) i wypłyńcie na otwarte wody. W pobliżu Serai jest kilka niewielkich wysepek, do których powinniście bez większego problemu dotrzeć (jeśli planujecie spędzić na wyspie ciut więcej czasu).
– Wybierzcie się do rybackiej wioski, godzinę drogi od części resortowej. Z rana rybacy wracają z połowów – może to być dobre miejsce na wschody słońca.
– Na wyspie działa także centrum nurkowe, które organizuje wycieczki łodzią w sprawdzone miejsca. Dysponują kompletnym sprzętem, więc nie trzeba ze sobą nic przywozić w bagażu.
– Możecie także wynająć łódź i popłynąć stąd bezpośrednio na ustaloną trasę po Komodo, ale jest to dosyć droga opcja i, w naszej opinii, szkoda czasu spędzonego na wyspie. Lepiej taki rejs zorganizować po powrocie na Flores, o czym więcej pisaliśmy TUTAJ.
.
Kilka uwag praktycznych
,
– Kiedy najlepiej jest się wybrać na Serayę?
Najlepsze warunki pogodowe na Serai (ale także na Flores, czy w Parku Narodowym Komodo) panują od kwietnia do połowy października. Jest to dobre miejsce na wyjazdy chociażby w czasie trwania polskich wakacji, jeśli zależy Wam na „egzotyce”, czy ucieczki przed pierwszymi, jesiennymi chłodami ;).
– Jak dotrzeć?
- Żeby dostać się na Serayę, najpierw musicie dolecieć (lub dopłynąć) na okoliczną Flores, a dokładnie do Labuan Bajo. My z Polski lecieliśmy na Jawę (do Dżakarty), skąd samolotem lokalnych linii przedostaliśmy się do Labuan Bajo.
Ciut bliżej będzie z Lombok lub Bali.
Loty wewnętrzne po Indonezji najłatwiej sprawdzać i rezerwać na stronie https://www.tiket.com/. - Przed wylotem skontaktujcie się ze stroną wybranego hotelu (w przypadku The Seraya tutaj), żeby potwierdzić godzinę transferu na wyspę. Do miejsca, w którym sie zatrzymaliśmy, łodzie odpływają 3 razy dziennie: o 9, 11 i 15. Jeśli przylot do Labuan Bajo macie w godzinach popołudniowych – polecamy zarezerwować hotel na jedna noc na Flores, a następnego dnia popłynąć na Serayę.
.
.
– Noclegi i ceny.
Na wyspie działają dwa resorty:
- The Seraya. Rezerwacji możecie dokonać poprzez booking.com – tutaj lub bezpośrednio na ich stronie (płatność w tym wypadku poprzez paypal). Cena w lipcu: Za 2 dorosłe osoby + dziecko (7lat) z pełnym wyżywieniem za domem przy samej plaży – 1200 pln/dobę (dopłata za dziecko 23 usd). W październiku 2 noce na booking.con (3 dni) – kosztują ok. 1900 PLN. The Seraya ma wyjątkową obsługę! Większość świetnie mówi po angielsku i jest przemiła dla dzieci (pozdrawiamy tym samym panią o imieniu Kaya, którą nasza Kaja uwielbiała!).
- Sudamala Resort. Na booking.com tutaj możecie zarezerwować domek na plaży, po sezonie często w promocyjnej cenie (w lipcu 1200PLN/ 2 os. za dobę, w październiku – 970 PLN/ 2 os.). W cenie jest wliczone jedynie śniadanie. Pozostałe posiłki goście zamawiają z menu za dodatkową opłatą.
.
– Nurkowanie i snorkowanie
- Dorośli nie muszą zabierać ze sobą sprzętu do nurkowania czy snorkelingu – wszystko (nawet pianki) można wypożyczyć w działających przy resortach punktach. Polecamy jednak zapakować własne maski z rurką (chociażby ze względów higienicznych). U nas świetnie sprawdziły się zintegrowane z rurką, pokrywające całą twarz (Kai jest w rozmiarze XS) – takie z Decathlonu.
- Jeśli wybieracie się z dziećmi – płetwy (u Kai sprawdziły się takie), maski i ewentualnie pianki – musicie mieć własne. Tutejsze wypożyczalnie nie są przygotowane pod kątem małych nurków.
- Nie musicie się lękać tutejszych rekinów, których ni brakuje u wybrzeży Serai. Nazywają się „whitetip reef shark” – dorastają do 1,6m długości, ale nie są groźne.
- Sprawniejszym pływakom polecamy oddalić się nieco i zajrzeć na głębiny – można tam spotkać gigantyczne żółwie! W towarzystwie jednego Bartek pływał dłuższą chwilę, w bardzo bliskiej odległości od siebie!
.
.
Pozostaje nam życzyć, żeby udało się tu trafić wszystkim, którzy właśnie wpisali Serayę na swoją podróżniczą listę marzeń. Rajskie powietrze każdemu służy… (a skoro my to piszemy…^^)
4 komentarze
[…] wspomnieniach z kilkudniowej wizyty na maleńkiej Serai i rejsie po Komodo przeczytacie kolejno tutaj i […]
Zastanawiam się nad wakacjami w Azji, szczególnie widząc takie zdjęcia, które pokazują piękno i egzotykę tego kontynentu.
Polecamy mocno! Szczególnie Birmę i Indonezję. Jeśli potrzebujesz pomocy w ogarnięciu tej drugiej – koniecznie uderz do Ani Błażejewskiej (wazji.pl) – ma świetne kontakty :).
[…] wyspie? Głównie byczyć się ;). Jak? Opisywaliśmy ze szczegółami (no może nie wszystkimi ^^) tutaj. Witamy dzień na plaży, a żegnamy na wzgórzu, z widokiem na całą wyspę i okolice! W ciągu […]