O początkach naszej przygody z BBo, organizacji, trasie przez Europę, Maroko i kolapsie na terenie Sahary Zachodniej do poczytania i pooglądania tutaj:
CZĘŚĆ 1 (Europa, przeprawa do Afryki)
CZĘŚĆ 2 (Maroko, Sahara Zachodnia)
Tymczasem nie byliśmy w stanie uwierzyć w to, że powróciliśmy do gry! W końcu nasza przygoda z wodami oceanu i mechaniką landroverową dała nam nieźle w kość. 3 dni spędzone na piasku, po środku niczego, utracone nadzieje. A później magia sznurka i kija – czyli naprawy, których w Polsce żaden mechanik by się nie podjął. 10 kilo farta jak nic zostało nam dane!
TROCHĘ ŚMIESZNO , TROCHĘ STRASZNO – MAURETANIA
Policzyliśmy, pokombinowaliśmy i stwierdziliśmy, że zarywając noc i pędząc ile się da w dzień, dogonimy rajd w Mauretanii (na campie w Nouakchott bardzo późną nocą następnego dnia). Do pokonania „jedyne” 1050km, nie wiadomo na ile sprawnymi autami. Ruszamy o 3 w nocy. Do granicy z Mauretanią docieramy w południe. Tam cała przeprawa wieloetapowa – nie obyło się bez „upominków” coby panom na granicy nie chciało się dokładnie przejrzeć ton naszego bagażu (co mocno podkreślali – będzie trwało, a tutaj „trwało” oznacza całe wieki). Całe szczęście, zrobiliśmy to poza całym rajdem – przeprawienie tędy całej imprezy musiało im zająć co najmniej pół dnia (co też nam później potwierdzono), więc dodatkowy czas dla nas.
Jeden z celników opowiada nam swoją opinię nt. krajów, do których jedziemy:
Senegal is OK, Mali is OK, Maroko is OK…Mauretania…. Mauretania…is not ok
Po czym zaczyna jeździć dłonią po gardle w dosyć sugestywny sposób. Zapowiadają się cudowne wakacje ;]
PO KRAJU PIASKU
40 % terenu Mauretanii do piasek (70% kraju znajduje się na pustyni) . W pustynię zamienia się nawet południe kraju, które jako jedyne stwarzało jakiekolwiek warunki, chociażby do hodowli zwierząt . Burze piaskowe są tu bardzo częste, a wodę, ma się wrażenie, można zobaczyć głównie na 754 kilometrowym wybrzeżu, czy w dolinie rzeki Senegal – do wody pitnej ma stały dostęp ledwo 50% mieszkańców (z ponad 3 milionów).
Na pustynnych piaskach od czasu do czasu widać rozbite namioty, rozsypujące się domy i co jakieś kilkadziesiąt km policyjne lub wojskowe check-pointy (jesteśmy zatrzymywani w zasadzie na każdym). Straszyli nas także dobrze rozwiniętą siecią handlu ludźmi. Dla przykładu – porwany Europejczyk może zostać sprzedany za 1-2 tys EUR do grupy zajmującej się dalszym procesem, po czym takie ekipy żądają za kogoś takiego okupu rzędu 25-30 tys EUR.W rajdowym roadbooku mogliśmy oczywiście znaleźć krótką instrukcję postępowania na wypadek takiego porwania (najlepiej „odkupić się” od tych pierwszych 😉 Jak to wszystko wygląda w praktyce i jakie jest rzeczywiste zagrożenie – nie wiemy… na szczęście…
Udało się! Do campa na terenie Mauretanii docieramy mocno po północy. Część ekip jeszcze nie śpi – w tym nasi wybawcy – Węgrzy. Wyglądali jakby zobaczyli zjawy, kiedy wjechaliśmy na teren obozu. Nasza historia była absolutnym hitem tych opowiadanych wieczorem – byliśmy tymi „którzy musieli sprawdzić czy samochody pływają”. Tak – obóz co noc żył dramatycznymi historiami, które roznosiły się od namiotu do namiotu. Dowiedzieliśmy się także o ekipie z GB jadącej bez szyb, utraconych w trakcie dachowania. O polskiej ekipie z Iveco i poznanym jeszcze we Wrocławiu Arku – kierowcy pojazdu (niestety tu historia zakończyła się w szpitalu). Wyrąbani jak Puszcza Białowieska, zasnęliśmy tej nocy jak dzieci.
SENEGAL… SENEGAL!!
Staniemy na mecie legendarnego wyścigu Paryż – Dakar! Niewiarygodne. Wszystkie ekipy podnoszą się przed 4 rano, żeby wystartować jeszcze przed 5. Trasa prowadzi przez nieutwardzone drogi, przez teren zaminowany. Zasada jest taka – jedziemy po śladach. Zdarza nam się wkopać się trochę za głęboko miejscami – na szczęście w piasek a nie w minę;]
Kolejna afrykańska granica, kolejne atrakcje, kolejne kilka godzin „specjalnych procedur”. Tłoczno, gwarno, pył, dwa okienka i urzędnicy odprawiający kolejne zespoły w swoim tempie. Nie ma na to siły.
Wymęczeni docieramy w okolice Dakaru, w miejscu, w którym rok rocznie stacjonowały ekipy rajdu Paryż – Dakar. Całkiem przyjemny camping, z prysznicami, toaletami, kilkoma palemkami – pełen luksus. Pomógł trochę odbudować siły przed całodniową trasą do „ukrytego” w samym sercu Parku Narodowego Niokolo Koba. Do pokonania mamy ok 600 km. – mieszanymi odcinkami utwardzanymi i szutrowymi. Hardcore bez dwóch zdań. W trakcie pokonywania jednego z offradowych fragmentów natrafiamy na wioskę zaszytą pomiędzy dziesiątkami ogromnych baobabów. Takiego skupiska tych ogromnych drzew jeszcze nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji zobaczyć. Zatrzymujemy się zaledwie na kilka zdjęć a tu w kilka minut jesteśmy dosłownie otoczeni chmarą dzieci ewidentnie zaskoczonych widokiem białych twarzy w ich okolicy. Chwilę później pojawiło się też kilku mieszkańców wioski. Niesamowita w takich miejsca jest ich autentyczność. Nie to co mamy a kim jesteśmy było dla tych ludzi największą radością. Takie spotkania zostają w pamięci na zawsze.
GAZELA, ZIMNA MIRINDA I TORPEDA
W temperaturze ponad 35 stopni jednym z największych marzeń jest szybkie ochłodzenie się w cieniu, najlepiej z jakimś lekkim powiewem wiatru, przy sielskim widoczku, a pewnie dla części z Was dojdzie do tego jakiś zimny chmielowy trunek (Gazeeela;). Tymczasem marzenia możemy spakować spokojnie do bagażnika – dzisiaj nocka w najcieplejszym miejscu Afryki Zachodniej! Zostaną wspomnienia marokańskich zimnych nocy, w których nie mieliśmy już pojęcia czym docieplać się, żeby poczuć się chociaż lekko komfortowo. Tutaj ten problem znika.
Ostatnie 35 km do celu to późna noc i trasa przez „dżunglę”, zamknięta dla motocykli. Ciągnęła się w nieskończoność.
Standardowo zasnęliśmy na siedząco, na kartonach na których nieprzytomni zjedliśmy kolację. Za to o świcie wyłoniło się przed naszymi namiotami coś niesamowitego – zaledwie kilka kroków od biwaku – jezioro. Po drugiej stronie – rzeka Gambia (można się jej widokiem rozkoszować przy zachodzącym słońcu, z palmowej budki, sterczącej na palach przy brzegu). W krzakach czają się małe antylopki, na drodze małpia rodzinka. Smok już tu był kilka lat wcześniej (z chłopakami we czterech przemierzyli pół Senegalu) i porównywał swoje wspomnienia z tym co zastał. W takie miejsca zdecydowanie warto wracać.Tymczasem z atrakacji przed dalszą drogą – niestety zamiast łódki na jeziorze mamy wymianę oleju w skrzyni biegów (jest dostępny kanał, a po kąpieli w oceanie mamy szlam zamiast oleju). Do mety coraz bliżej – bardzo chcemy do niej dojechać 🙂
OSTATNIA RAJDOWA GRANICA PRZEKROCZONA- MALI (BAMAKO CORAZ BLIŻEJ)
O 23:35 – przekraczamy granicę z Senegalu do Mali. Wiele godzin oczekiwania i ogólna zadyma, do której już mieliśmy czas się przyzwyczaić. Tym razem było o tyle trudniej, że do Senegalu wjechaliśmy bez pieczątek (bo celnicy akurat spali). Jakoś udało się to wytłumaczyć, ale po zakończeniu rajdu przecież wracamy ponownie do Senegalu (aby nadać auto w kontenerze do Niemiec) – w drugą stronę nie będzie więc aż tak „różowo”.
Jakaś wioska 200 km od Diemy – 4 rano. Panicznie pragniemy snu. Jesteśmy gotowi zapłacić za nocleg w okolicznym hotelu – przypomnielibyśmy sobie przy okazji jak wygląda prysznic. Nic z tego – jest sobota, jest disco – a po disco potrzebne są pokoje (w celu kontynuacji znajomości dyskotekowych). Koordynaty GPSowe wskazujące na miejsce campingu okazały się… żartem ze strony organizatora i prowadziły na lotnisko w budowie. Doprawdy świetny żart. O 4 nad ranem pokładaliśmy się ze śmiechu. Wracamy więc do wspomnianego hotelu wybłagać możliwość rozbicia się na trawniku – za parę groszy za to mamy coś naprawdę ekstra. Możemy spać na dachu! (do tego dostęp do ciepłej wody – żyć nie umierać) To była bardzo krótka, przepiękna noc.
DIEMA – OSTATNIA WSPÓLNA NOC
O 3 po południu w Diemie zaplanowane było oficjalne przekazanie datków jednej z malijskich wiosek, w której działa ze swoją organizacją Brytyjka – Pat Young. Zajmuje się pomocą dzieciom chorym na malarie, współtworzy miejsca , w których z wolontariuszami uczy dzieci czytać i obsługiwać komputer. Niesamowita inicjatywa. Ciężarówki jadące do Mali, równo z rajdem, dowiozły wiele potrzebnych sprzętów: wózki inwalidzkie do lokalnego szpitala, komputery i mnóstwo przydatnych sprzętów szkolnych, leki itp. oraz kilkadziesiąt rowerów dla lokalnej społeczności. Były tańce, było głośno i świętowaliśmy do późna. Rozbiliśmy mały obóz w kręgu z kilkoma polskimi załogami. Smutno nam się trochę zrobiło, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że to nasz ostatni wspólny biwak – kolejnego dnia meta i … wszyscy rozjedziemy się w swoje strony.
Zachód słońca coraz bliżej, wokół aut biegają dzieciaki i zgarniają sprzęty rozdawane przez rajdowe ekipy, to będzie długa noc….
UPROWADZENI ?
Ciemna noc. Pożegnalna impreza trwa na całego w rajdowym obozie. Wylewają się ostatnie zapasy alkoholu. Rozkręcili się dosłownie wszyscy i… chłopaki o jakiejś szalonej godzinie nagle zapragnęli lokalnych browarów. Zgłosiliśmy się ze Smokiem na ochotnika do wyruszenia w teren. W trudnych poszukiwaniach pomogło kilku starszych chłopców z wioski, zaprowadzając nas do „centrum rozrywki” w postaci małego domeczku, w którym dzięki generatorowi świeciły się lampki choinkowe i grała muzyka. Było tłoczno, a z wielkiej wanny wody, który kiedyś mógł być zamrażarką szefowa imprezy wyłowiła nam upragnione napoje.
Ruszamy zadowoleni z siebie w drogę powrotną i nagle zatrzymuje się przed nami na oko dziesięcioletni mercedes. Wysiada z niego dwóch gości w turbanach, jeden z nich wyjmuje „ajfona” i łamaną angielszczyzną zasypuje nas pytaniami., podając się za partnera organizatorów rajdu. Pyta dlaczego nie śpimy w hotelu – my na to, że nie stać nas na luksusy i śpimy w namiocie (co mocno podkreślamy, kiedy wyczuliśmy, że coś jest nie tak). Sugeruje podwiezienie zatem do obozu. Odmawiamy a ten odjeżdża po czym… zawraca i nie przyjmuje naszej odmowy. Siedzimy więc sobie sympatycznie na tylnej kanapie mercedesa o jakiejś 2 nad ranem. Okazuje się, że ów współorganizator nie wie gdzie oficjalny obóz stacjonuje. Po czym padają słowa, po których wpadamy w panikę „Jesteśmy z Mauretanii…”. Od razu przypomniały nam się wszystkie zasłyszane historie uprowadzeń i ostrzeżenia w sieci i roadbooku. Smok przygotował w dłoni szklaną butelkę, gdyby trzeba było szybko działać. Po naszej lewej stronie pojawia się rajdowy camp i mocno podniesionym głosem sugerujemy zatrzymanie i dosłownie wybiegamy z auta….
Nogi jak z waty… Opowiadamy ekipom co się wydarzyło… Wszyscy robią wielkie oczy. Być może gość miał z rajdem coś do czynienia, ale o tym się raczej nie przekonamy…
META !!
Wczoraj jeszcze trudno nam było w to uwierzyć, ale… dojechaliśmy do Bamako!! Wspomnienia startu z Budapesztu jak i wielu przygód po drodze w tym momencie były się bardzo odległe. W drodze do mety wspominaliśmy sobie te wszystkie akcje, które wydarzyły się po drodze. Sytuacje, które zagrażały naszej dalszej podróży, to co sprawiło, że dotarliśmy. Zastanawiamy się co by było, gdyby nasza przygoda zakończyła się kilkaset kilometrów wcześniej, czy bardzo byśmy rozpaczali czy zwyczajnie cieszyli się z tego, że mieliśmy okazję zrobić po prostu coś tak fajnego i pojechać w BBO.
Wiemy jedno- można sobie wszystko planować, rozkładać na atomy na wielu kartkach ale nie jesteśmy w stanie nigdy przewidzieć tego co spotka nas w drodze. Byle by to co nas spotyka, było co najwyżej lekcją na przyszłość.
Do zobaczenia na trasie kolejnej edycji! ^^
2 komentarze
Marzy mi się Afryka, chociaż ogromnie bym się bała. 😀 Niesamowicie wciągająca relacja, dobrze, że udało się uciec z tego samochodu!
My od Afryki zaczęliśmy naszą przygodę z „poważniejszym podróżowaniem” i jakoś tak swojsko się tam czujemy. Wiadomo – różne sytuacje mogą się przytrafić, ale w podróży człowiek jest bardziej czujny niż na co dzień – więc zwykle unika potencjalnych kłopotów ;).